piątek, 27 sierpnia 2010

Wrzesień 2010 - spotkanie 27 sierpnia 2010

P. W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

Przyjdź Duchu Święty, napełnij serca Swoich wiernych.
W. I zapal w nich ogień Swojej miłości.

P. Ześlij Ducha Twego, a powstanie życie.
W. I odnowisz oblicze ziemi.

P. Módlmy się: Boże, któryś pouczył serca wiernych światłem Ducha Świętego, daj nam w tymże Duchu poznać, co jest prawe, i Jego pociechą zawsze się radować. Przez Chrystusa Pana naszego.

W. Amen.

 

 

Przyjdź Duchu Święty ja pragnę

O to dziś błagam Cię
Przyjdź w swojej mocy i sile,
Radością napełnij mnie.

Przyjdź jako Mądrość do dzieci.
Przyjdź — jak ślepemu wzrok.
Przyjdź jako moc w mej słabości.
Weź wszystko, co moje jest.

Przyjdź jako źródło pustyni.
Mocą swą do naszych dusz.
O niech Twa moc uzdrowienia,
Dotknie, uleczy mnie już.

Przyjdź Duchu Święty, ja pragnę,
O to dziś błagam Cię.
Przyjdź w swojej mocy i sile,
Radością napełnij mnie.

P. O Maryjo bez grzechu poczęta (trzy razy).
W. Módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy.

Boże wszechmogący, stajemy przed Tobą jak niegdyś Samuel i prosimy: „Mów, Panie, bo słucha sługa Twój"! Daj nam łaskę głębokiego zrozumienia, byśmy mogli Twoje słowo pojąć i zachować całym życiem. Amen.

PISMO ŚWIĘTE
Ewangelia św. Jana 16,16-33.
Zapowiedź powtórnego przyjścia
    16 Jeszcze chwila, a nie będziecie Mnie widzieć, i znowu chwila, a ujrzycie Mnie»*17 Wówczas niektórzy z Jego uczniów mówili między sobą: «Co to znaczy, co nam mówi: "Chwila, a nie będziecie Mnie widzieć, i znowu chwila, a ujrzycie Mnie"; oraz: "Idę do Ojca?"»18 Powiedzieli więc: «Co znaczy ta chwila, o której mówi? Nie rozumiemy tego, co mówi». 19 Jezus poznał, że chcieli Go pytać, i rzekł do nich: «Pytacie się jeden drugiego o to, że powiedziałem: "Chwila, a nie będziecie Mnie widzieć, i znowu chwila, a ujrzycie Mnie?"20 Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Wy będziecie płakać i zawodzić, a świat się będzie weselił. Wy będziecie się smucić, ale smutek wasz zamieni się w radość. 21 Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat. 22 Także i wy teraz doznajecie smutku. Znowu jednak was zobaczę, i rozraduje się serce wasze, a radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać. 23 W owym zaś dniu o nic Mnie nie będziecie pytać. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię moje*24 Do tej pory o nic nie prosiliście w imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna.
    
25 Mówiłem wam o tych sprawach w przypowieściach. Nadchodzi godzina, kiedy już nie będę wam mówił w przypowieściach, ale całkiem otwarcie oznajmię wam o Ojcu*26 W owym dniu będziecie prosić w imię moje, i nie mówię, że Ja będę musiał prosić Ojca za wami. 27 Albowiem Ojciec sam was miłuje, bo wyście Mnie umiłowali i uwierzyli, że wyszedłem od Boga. 28 Wyszedłem od Ojca i przyszedłem na świat; znowu opuszczam świat i idę do Ojca». 29 Rzekli uczniowie Jego: «Patrz! Teraz mówisz otwarcie i nie opowiadasz żadnej przypowieści. 30 Teraz wiemy, że wszystko wiesz i nie trzeba, aby Cię kto pytał*. Dlatego wierzymy, że od Boga wyszedłeś».31 Odpowiedział im Jezus: «Teraz wierzycie? 32 Oto nadchodzi godzina, a nawet już nadeszła, że się rozproszycie - każdy w swoją stronę, a Mnie zostawicie samego. Ale Ja nie jestem sam, bo Ojciec jest ze Mną. 33 To wam powiedziałem, abyście pokój we Mnie mieli. Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat». 

ZDANIE DO POWTARZANIA WE WRZEŚNIU
Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna (J 16, 24)

KOMENTARZ DO PERYKOPY BIBLIJNEJ
Pan Jezus wygłosił w Wieczerniku na Ostatniej Wieczerzy mowę pożegnalną. W zakończeniu tej mowy żegnający się z Apostołami Chrystus budzi w nich nadzieję na rychłe spotkanie, którego radości nie po­winien zaćmiewać smutek z powodu chwilowego roz­stania, gdy Jezus odejdzie do Ojca. Niebawem smutek zmieni się w radość, bo Jezus mówi: Przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie. ... Nie zostawię was sierotami, przyjdę do was. Celem mowy pożegnalnej było wzbudzenie w Apostołach ufności względem Boga Ojca i względem Osoby Chrystusa. Niech nie lękają się zła, które niesie świat, bo Chrystus jest zwycięzcą wszelkiego zła.
Niech każde spotkanie apostołów maryjnych rów­nież będzie owiane ufnością w moc wspólnotowej modlitwy zanoszonej wraz z Niepokalaną do Boga Ojca przez pośrednictwo Jezusa Chrystusa.

„Więźniów pocieszać"
Byłem w więzieniu, a przyszliście do mnie (Mt 25, 36).
Ten uczynek miłosierny względem ciała chyba dla wielu z nas, choć nie jest łatwy do spełnienia, to jednak nawet w sferze zamiarów, jawi się jako trudny do pod­jęcia. Zauważamy w sobie jakiś opór wewnętrzny, gdy myślimy o ewentualnym kontakcie z osobami będącymi w więzieniu. Tę trudność rodzi przede wszystkim nasze pobieżne spojrzenie na ludzi przebywających w tzw. zakładach karnych. Zwykle jest ono związane z bardzo surowym osądem, a może nawet i zdecydowanym po­tępieniem ludzi przebywających w więzieniach. Tak wiele słyszymy i czytamy o rozmaitych przestępstwach, niekiedy wręcz przerażających i słusznie bulwersują­cych nas samych i opinię publiczną. Jednak, jak to czę­sto bywa w życiu, przy głębszej i spokojniejszej refleksji możemy dojść do wniosku, że to, co wiąże się z oso­bami pozbawionymi za karę wolności, nie jest takie jednoznaczne i godne tylko jak najsurowszego napięt­nowania ich samych.
Proszę pozwolić piszącemu to rozważanie, tym razem obszerniejsze, bo z racji tej specyficznej tematyki, najpierw przywołać osobiste wspomnienie z posługi kapłańskiej wśród więźniów, w jednym z dużych zakła­dów karnych, w mieście wojewódzkim.
Był to wyjątkowy czas - początek lat 80-tych, gdy po „przełomie solidarnościowym" mogły otworzyć się szerzej i bramy więzień dla regularnej posługi duszpaster­skiej, z której wtedy, wielu więźniów chętnie i szczerze korzystało.
W zakładzie karnym, w którym pełniłem posługę ka­płańską, zwykle dwa razy w tygodniu, przebywało kilka­set osób, w większości młodych ludzi. Rozmowy z nimi, najczęściej, pokazywały bardzo dramatyczną drogę ży­ciową tych młodocianych skazanych. Wszystko zwykle zaczynało się od patologicznej rodziny, (choć to słowo „rodzina" nie bardzo przystawało do rzeczywistości, w której wyrastał ten człowiek), bo naznaczonej alko­holizmem, przestępczością, niepełnej, bez życia religij­nego. Takie warunki powodowały, że często tym „ro­dzicom", wyrokiem sądowym, odbierano prawa rodzicielskie, a dzieci trafiały do „Domu dziecka". Tu pojawiały się nowe problemy, których następstwem było umieszczenie tych już nie dzieci w tzw. potocznie za­kładach poprawczych. A stąd była już, niestety, bardzo krótka droga do zakładu karnego. Młody człowiek pozbawiony normalnie funkcjonującej rodziny, nie mając pozytywnych wzorców, łatwo ulegał deprawacji i scho­dził na drogę przestępstwa. Jest to pewne uogólnienie; które co smutne, potwierdzało się w większości kon­kretnych przypadków, l w takim kontekście odpowiedź na pytanie o winę młodocianego przestępcy nie zawsze jest prosta. Nie chcę w ten sposób pomniejszać odpo­wiedzialności człowieka pełnoletniego, (bo takimi ci młodzi ludzie byli) za jego złe czyny, ale pragnę, sygna­lizując te mroczne okoliczności, zwrócić uwagę na róż­norakie uwarunkowania ludzkich postaw, które chcemy osądzać.
l dlatego też Jezusowe nauczanie niesie nam w Ewangelii i takie przestrogi: Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczaj­cie, a będzie wam odpuszczone (Łk 6, 37). Jedynie Bóg przenikając do głębi tajemnice ludzkiego serca, zna całą prawdę o każdym człowieku i nie nam wyrokować osta­tecznie o drugim, przekreślając go i potępiając. W na­szych opiniach o ludziach trzeba nam być powściągliwy­mi i miłosiernymi. Takie nastawienie może nam ułatwić ewentualny kontakt z uwięzionymi i sprawić, że będzie­my mogli tym ludziom nieść nadzieję, a przez to rzeczy­wiście ich pocieszyć.
W ramach wspomnianej przeze mnie posługi kapłań­skiej wśród więźniów, jaką dane mi było pełnić (wraz z drugim księdzem) przed laty, kilkudziesięciu z nich, po uprzednim przygotowaniu, przystąpiło do Sakramentu Bierzmowania. Udzielił go zaproszony specjalnie ks. bi­skup, w kaplicy więziennej, którą udało się urządzić przy pomocy dobrych ludzi „z zewnątrz", ale też i samych więźniów. Kilku innych więźniów przeżywało w zakładzie karnym swoją Pierwszą Komunię Świętą (!), a byli wśród nich i tacy, którzy nie potrafili przeżegnać się i nie znali modlitwy „Ojcze nasz".
O nikim nigdy nie można zwątpić, biorąc pod uwa­gę nieogarnione miłosierdzie Boże i Bożą wszechmoc. Z Bożą łaską, każdy człowiek może zawsze zacząć od nowa, bo dla Boga nie ma nic niemożliwego (por. tk l, 37). Możliwe jest odrodzenie człowieka, jego przemia­na moralna. Z naszej strony potrzeba, by błądzącym, słabym, pogrążonym w beznadziejności podać rękę, by nieść im pociechę i zachętę. W szczególny sposób po­trzebują tego wsparcia ci, którzy boleśnie przeżywają karę odosobnienia od najbliższych, od społeczeństwa. Z nimi - w ten sposób cierpiącymi - utożsamia się sam Jezus Chrystus, który przecież, w czasie swojej bolesnej Męki, też doznał uwięzienia.
Nasz Pan był więźniem i został skazany na śmierć. Więźniami byli Apostołowie, a także wielu świętych męczenników z początków Kościoła i rzesze wiernych wyznawców Chrystusa, aż do naszych czasów.
Pójdźcie błogosławieni Ojca mojego, weź m ijcię w po­siadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata. Bo ...byłem w więzieniu, a przyszliście do mnie (Mt 25, 34.36) - takie wyraźne i jednoznaczne jest po­uczenie naszego Pana. Jest ono również powiązane z obietnicą nagrody, gdy okazuje się miłość Zbawicielowi żyjącemu i cierpiącemu w naszych braciach uwięzionych.
Mamy wiele przykładów zachęcających nas do prak­tykowania i w ten sposób chrześcijańskiej miłosiernej miłości. Pisząc o św. Wincentym a Paulo, który jest w Kościele katolickim patronem dzieł miłosierdzia, francuski pisarz Henri Lavedan, nadał swojej książce bardzo charakterystyczny tytuł: „Powiernik galerników". Swoją dobroczynną działalnością św. Wincenty (zm. 1660 r.) objął także i ówczesnych więźniów, którzy znajdowali się w sytuacji dla nas dzisiaj zupełnie nie­wyobrażalnej, a wśród nich, także skazanych na szcze­gólny rodzaj kary - na galery. Ci nieszczęśnicy byli na okrętach skuci dzień i noc przy wiosłach i stanowili ro­dzaj „mechanizmu napędowego" dla tych okrętów wo­jennych.
Wspomniany pisarz opisuje i taki oto epizod z misji spełnianej przez księdza Wincentego wśród więźniów -galerników. Pewnego dnia, przechodząc po galerach, aby dokładnie wszystko obejrzeć, zauważył Wincenty pewnego skazańca pogrążonego w głębokiej rozpaczy, ponieważ rozłączono go przed chwilą z żoną i dziećmi, które jego nieobecność miała wtrącić w skrajną nędzę. Jak pomóc temu biedakowi? Wincenty olśniony przebły­skiem natchnienia Bożego zaklina zwierzchnika tego oddziału, aby pozwolił mu zająć miejsce skazańca. Zdzi­wiony, onieśmielony, a może i wzruszony urzędnik zga­dza się na zamianę. Kajdany natychmiast są rozkute i gorące jeszcze włożone na nogi Wincentego, który sia­da na ławie i chwyta za wiosło wśród galerników, zdzi­wionych takim poświęceniem.
Autor przywołanej przeze mnie biografii św. Wincen­tego zauważa, że wielu kwestionowało autentyczność przytoczonego wydarzenia, uznając go za nieprawdopo­dobne. Sam Henri Lavedan idąc za istniejącymi także zwolennikami prawdziwości tego przejmującego i tak wymownego epizodu z życia św. Wincentego pisze dalej, że po co szukać dowodów, kiedy najważniejszy, można rzec jedyny, który naprawdę się liczy, daje nam sam Wincenty. Kiedy jeden z członków Zgromadzenia Misji odważył się zapytać go pewnego dnia, już przy końcu jego życia, czy rany na nogach powodujące cierpienia od przeszło czterdziestu lat pochodzą od kajdan dźwiga­nych    w   zastępstwie   jednego   skazańca,    Wincenty uśmiechnął się tylko i kierując rozmowę na inne tory pominął pytanie milczeniem. Z jakim namiętnym obu­rzeniem zaprzeczałby temu, gdyby fakt był zmyślony! Czuł odrazę do przyznawania się, a nie chciał zaprze­czać, aby nie kłamać. Więc uśmiechnął się tylko i za­milkł. Ale uśmiech ten i to milczenie są najbardziej wzruszającym przyznaniem się.
Nie mógł św. Wincenty, niestety, rozerwać wszyst­kich łańcuchów skuwających ciała więźniów - galerni­ków, ale swoją obecnością pośród nich i posługą kapłańską pragnął ich pocieszyć i przynajmniej uwolnić z kajdan ich dusze.
Wielu z nas pamięta przełomowy pontyfikat, obec­nie już błogosławionego, Ojca świętego Jana XXIII, któ­ry rozpoczął się 28 X 1958 r. W drugi dzień Świąt Boże­go Narodzenia 1958 r. po Rzymie, a później po całym świecie, rozeszła się sensacyjna wtedy wiadomość: Pa­pież udał się do rzymskiego więzienia Regina Coeli, jednego z najsurowszych, aby odwiedzić przestępców. Było to wydarzenie niespodziewane i dla personelu więziennego i dla samych więźniów, najpierw zdumio­nych, a potem rozradowanych obecnością Ojca święte­go pośród nich. «W waszym pierwszym liście do domu - mówił do nich Jan XXIII - napiszcie, że papież odwie­dził was i był tutaj z wami. Ja zaś w mojej codziennej Mszy ś w. i przy odprawianiu brewiarza pomodlę się bardzo serdecznie za każdego z was i za wszystkich waszych ukochanych... Przyszedłem do was, widzieli­ście mnie i spojrzałem wam głęboko w oczy. Obok wa­szych serc złożyłem swoje serce. Bądźcie pewni, że to spotkanie pozostanie w nim na zawsze.» (cyt. za: o. Władysław Kluz OCD, Ojciec Jan XXIII).
Sługa Boży Ojciec Święty Jan Paweł II w czasie swo­ich tak licznych pielgrzymek apostolskich do różnych krajów, spotykając się z różnymi grupami i wspólnota­mi w odwiedzanych Kościołach lokalnych, wiele razy stawał też pośród uwięzionych ze słowami pociechy i nadziei.
W czasie papieskiej pielgrzymki do Ojczyzny, w 1991 r. 7. czerwca miało miejsce spotkanie Ojca świętego Jana Pawła II z więźniami w zakładzie karnym w Płocku. Wydaje się, że jest to dzisiaj nieco zapomniany fragment posługi papieskiej, a były tam wypowiedziane ważne słowa! Przede wszystkim Jan Paweł II, który zawsze był obrońcą godności każdego człowieka, i tym razem z mo­cą podkreślił, że więzień, każdy więzień, który odbywa karę za popełnione przestępstwo, nie przestał być prze­cież człowiekiem... Jesteście skazani - mówił papież -to prawda, ale nie potępieni. Każdy z Was może zostać przy pomocy Bożej łaski - świętym. Dlatego jestem tu dziś z Wami... Moją misją jest budzić w ludziach -a zwłaszcza w ludziach, którzy tego najbardziej potrze­bują - pamięć o tym, że zostali stworzeni na obraz Bo­ży. Moją misją jest głosić ludziom, nawet największym grzesznikom, że Bóg jest bogaty w miłosierdzie, i że Jezus Chrystus najwięcej serca okazywał celnikom i jawnogrzesznicom... W odpowiedzi na miłość Jezusa celnicy i jawnogrzesznice zawierzali Mu samych siebie i odnajdywali nadzieję, nawet, jeśli przedtem byli ogar­nięci rozpaczą.
Z miłością apelował papież do więźniów: Serdecznie Was proszę, tak jak prosiłem już na wielu innych miej­scach: nie bójcie się otworzyć Waszych serc przed Chry­stusem, uwierzcie w głoszoną przez Niego miłość! Naj­gorszym więzieniem byłoby serce zamknięte i zatwar­działe, a największym złem rozpacz. Życzę Wam nadziei.
To papieskie pouczenie skierowane do więźniów, jest też wielkim światłem dla tych, którzy pragną nieść pomoc osobom przebywającym w zakładach karnych. Pamiętając o godności każdego człowieka odkupionego przez Krew Chrystusa i szanując jego człowieczeństwo, mamy budzić nadzieję w sercach tych, którzy żyją w beznadziejności, zwątpieniu i pogrążeni w smutku, czy nawet rozpaczy, nie widząc dla siebie perspektyw. Taki stan ducha, jest, niestety, najczęściej udziałem osób przebywających w więzieniach.
Na początku 2008 roku, w Polsce, w 155 aresztach śledczych i zakładach karnych przebywało ok. 88 tysięcy skazanych, a miejsc, według obowiązujących norm, jest dla 78 tysięcy więźniów. Przeludnienie zakładów karnych, bezczynność (a kiedyś więźniowie mieli szerszy dostęp do pracy, w różnych zakładach produkcyjnych przy wię­zieniach) rodzą wiele bardzo bolesnych problemów, z których ludzie spoglądający rezerwą na więzienne stalowe bramy i wysokie mury, nie zdają sobie sprawy.
Tragicznym przejawem problemów i nieprawidłowo­ści, które mają miejsce w polskim więziennictwie była śmierć Rumuna, który zagłodził się na śmierć w celi krakowskiego aresztu. Claudiu Crulic zmarł w styczniu 2008 r., w jednym z krakowskich szpitali, a wcześniej, przez cztery miesiące, prowadził głodówkę twierdząc, że został niesłusznie oskarżony o kradzież portfela jed­nego z sędziów Sądu Najwyższego. W czasie prowa­dzonej głodówki nie zainteresowali się nim, we właści­wy sposób, ani funkcjonariusze służby więziennej, ani dyrekcja więzienia. Dopiero na dzień przed jego śmier­cią do sądu trafił wniosek o natychmiastowe uchylenie aresztu. Ten 33-letni mężczyzna, wyniszczony głodów­ką, ważył zaledwie 40 kg, w szpitalu przeleżał niecałą dobę. Zmarł 18. stycznia 2008 r. Matka, która przyjecha­ła do Krakowa po zwłoki syna, nie rozpoznała go. Taka tragedia nie zdarzyła się w Europie od wielu lat i obok niej doniesienia dziennikarzy ujawniły także inne bole­sne fakty mające miejsce w więzieniach i aresztach.
Od kilkunastu lat otworzyły się w Polsce bramy wię­zień dla zorganizowanej posługi duszpasterskiej kapła­nów. Kapelanów więziennych wspomagają siostry zakonne, katecheci świeccy, członkowie różnych wspólnot kościelnych, a także bractw więziennych.
W smutne, a niekiedy wręcz tragiczne realia wię­zienne, posługa ewangelizacyjna i sakramentalna pełniona przez kapłanów i inne osoby, ma wnosić nadzieję przez głoszenie Chrystusowego orędzia o zbawiającej każdego człowieka, miłosiernej, Bożej miłości! A Ewan­gelia i Boże prawdy, które głosi Kościół są ludziom za murami więziennymi bardzo często mało znane, albo nawet zupełnie nieznane.
Osobnym problemem jest stworzenie sprzyjających warunków dla osób opuszczających zakłady karne, by mogły wrócić do normalnego życia. Wracając do daw­nych patologicznych, czy kryminogennych środowisk, wracają też niestety, często na drogę przestępstwa. Ten problem jest dzisiaj szczególnie złożony, gdy spotyka­my się z trudnościami w znalezieniu pracy i gdy trzeba płacić znaczne sumy za wynajęcie mieszkania. By ktoś opuszczający zakład karny nie stał się recydywistą, najczęściej konieczna jest jednak zmiana miejsca zamiesz­kania i znalezienie pracy.
Te zasygnalizowane problemy związane z osobami pozbawionymi za karę wolności, stanowią dla nas we­zwanie do włączenia się, w duchu ewangelicznym, do niesienia im pomocy. Chodzi o to, aby nasze mądre wsparcie pomogło im tak przeżyć czas kary, by po opuszczeniu więzienia rozpoczęli nowe życie, radykal­nie zrywając z drogą przestępczości i by także na tej nowej drodze mogli liczyć na naszą pomocną dłoń.
Zawsze - współczujące i życzliwe bycie z drugim człowiekiem w jego cierpieniu - niesie ulgę i pociechę. Bycie blisko samego Chrystusa, bo wszystko, co uczyni­liście jednemu z tych braci moich najmniejszych, m nie­ście uczynili(Mt 25, 40).

SPOJRZENIE NA MATKĘ BOŻĄ
Cudowny Medalik głosi prawdę
o współcierpieniu zbawczym NMP

Wysławiamy NMP - która raczyła w objawieniu na ul. du Bać ogłosić prawdę o swoim współudziale w dziele Odkupienia. Prawda ta zawarta jest na drugiej stronie Cudownego Medalika. Widnieje tam w samym centrum krzyż i litera „M" wpleciona u jego stóp. Poni­żej dwa serca: Jezusa w cierniowej koronie i Maryi przebite mieczem. Jakie treści zawiera to przesłanie, te symbole? Oto Syn Boży stawszy się człowiekiem zba­wia nas przez śmierć krzyżową w obecności Tej, która dała Go światu.
Maryja zawsze zajmuje najbliższe miejsce przy Swo­im Synu, daje Go nam - przybranym dzieciom - i do Niego nas prowadzi. Ona współcierpiała z Nim - dla nas. Litera M oznacza Maryję złączoną nierozerwalnie z Krzy­żem Chrystusa, a w symbolu tym przekazuje nam praw­dę o swym udziale w Odkupieniu jako Współodkupiciel-ki rodzaju ludzkiego. Serce Maryi przebite mieczem najwyraźniej przywołuje na pamięć proroctwo Syme-ona: A Twoją duszę miecz przeniknie.
Uwielbiajmy Pana, że dopuścił Swą Matkę do współ-cierpienia w dziele odkupienia świata. Całe Jej życie było splecione z życiem Bożego Syna w chwilach podniosłych i w życiu codziennym. Siedem wydarzeń siedmioma mie­czami przeszyło boleśnie serce Maryi. Trzy z nich odnoszą się do dzieciństwa Jezusa. Są to: proroctwo Symeona, ucieczka do Egiptu i zagubienie Pana Jezusa w świątyni. Cztery związane są z męką i śmiercią Chrystusa. Są to: spotkanie na Drodze Krzyżowej, stanie pod Krzyżem, zło­żenie martwego Ciała Chrystusa na ręce bolejącej Matki i pogrzeb Pana Jezusa.
W Starym Testamencie możemy przeczytać o cier­pieniach wielu matek. Pierwszą z nich była Agar, mat­ka Ismaela, którą wraz z synem Abraham wygnał na pustynię. Cierpiała Resfa po utracie dwóch synów. Jeszcze chyba większej boleści doznała matka Macha-beuszów tracąc siedmiu synów, zamordowanych przez tyrana Antiocha. Mężna matka zachęcała swych synów do oddania życia w dowód wierności Bogu. Na koniec sama poniosła śmierć. Wiele cierpiały te trzy matki, ale nie mogą równać się z Tą, którą od wieków czcimy jako Matkę Bolesną i Królową Męczenników. NMP wy­brana została na Matkę Zbawiciela, który miał przez swe cierpienie odkupić świat. Jako wybrana przez Bo­ga, współcierpiała ze swym Synem w najwyższym wymiarze.
Bóg Ojciec obecny w Trzech Osobach z cała surowo­ścią potraktował Najświętsze Ciało Jezusa - ofiarę za na­sze grzechy - Krew z krwi, kość z kości Maryi. Tylko nad­przyrodzone dary od Boga mogły sprawić, że Matka Jezu­sa przemierzyła Drogę Krzyżową idąc krok w krok za swym dzieckiem. Tego nie jesteśmy w stanie pojąć - to Boska tajemnica Bożego Syna i Bożej Matki.

PATRON MIESIĄCA WRZEŚNIA
Św. Wincenty a Paulo (27. września)
zob. w podręczniku na rok A

Św. Wincenty urodził się w Pouy (obecnie St-Vincent-de-Paul) 24 kwietnia 1581 r. jako trzecie z sześciorga dzieci, w biednej, wiejskiej rodzinie. Jego dzieciństwo było pogodne, choć od najmłodszych lat musiał pomagać w ciężkiej pracy w gospodarstwie i wychowywaniu młodszego rodzeństwa. Rodzice marzyli o tym, by ich syn w przyszłości wyrwał się ku łatwiejszemu życiu. Czternastoletniego Wincentego wysłali więc do szkoły franciszkanów Dax. Na opłacenie szkoły Wincenty zarabiał dawaniem korepetycji kolegom zamożnym, a mniej uzdolnionym lub leniwym. Po ukończeniu szkoły nie bez zachęty ze strony rodziny podjął studia teologiczne w Tuluzie. W wieku 19 lat został kapłanem; jednak kapłaństwo było dla niego jedynie szansą na zrobienie kariery. Chciał w ten sposób pomóc swojej rodzinie. Studia w Tuluzie Wincenty zwieńczył bakalaureatem w 1604 r. Później pogłębił swoje studia jeszcze na uniwersytecie w Rzymie i w Paryżu, zdobywając licencjat z prawa kanonicznego (1623).
Kiedy udał się Morzem Śródziemnym z Marsylii do Narbonne, został wraz z całą załogą i pasażerami napadnięty przez tureckich piratów i przewieziony do Tunisu jako niewolnik. W ciągu dwóch lat niewoli miał kolejno czterech panów. Ostatnim z nich był renegat z Nicei Sabaudzkiej. Młody kapłan zdołał go jednak nawrócić. Obaj szczęśliwie uciekli do Europy. Właściciel Wincentego znalazł w Rzymie przytułek. Wincenty przez ten rok nawiedzał w Rzymie miejsca święte i dalej się kształcił. Papież Paweł V wysłał Wincentego do Francji w nieznanej bliżej misji na dwór Henryka IV. Pozyskał sobie zaufanie królowej, Katarzyny de Medicis, która obrała go sobie za kapelana, mianowała go swoim jałmużnikiem i powierzyła mu opiekę nad Szpitalem Miłosierdzia.
Wincenty przeżył ogromny kryzys religijny. Był skoncentrowany wyłącznie na tym, co może osiągnąć jedynie własnymi siłami. Zmianę w jego sposobie myślenia przyniosły dopiero lata 1608-1620. Poznał wówczas w Paryżu wielu wyjątkowych ludzi, m.in. ks. Pierre'a de Berrulle, który zgromadził wokół siebie kapłanów, ukazując im wielkość i znaczenie posługi kapłańskiej. Wincenty niemało zawdzięczał też św. Franciszkowi Salezemu i św. Franciszce de Chantal. Trafił również do galerników, którym głosił Chrystusa. Zaczął dostrzegać ludzką nędzę - materialną i moralną.

Prawdopodobnie duże znaczenie dla życia Wincentego miało zdarzenie, jakie miało miejsce 25 stycznia 1617 r. w Folleville. Wincenty głosił wówczas rekolekcje. Wezwano go do chorego, cieszącego się opinią porządnego i szanowanego człowieka. Na łożu śmierci wyznał mu on, że jego życie całkowicie rozminęło się z prawdą, że ciągle udawał kogoś innego niż był w rzeczywistości. W liturgii tego dnia przypadała uroczystość Nawrócenia św. Pawła. Dla Wincentego był to wstrząs. Zrozumiał, że Bóg pozwala się dotknąć w ubogich, w nich potwierdza swoją obecność. Odtąd Wincenty zaczął gorliwie służyć ubogim i pokrzywdzonym. Złożył Bogu ślub poświęcenia się ubogim. Głosił im Chrystusa i prawdę odnalezioną w Ewangelii. Zgromadził wokół siebie kilku kapłanów, którzy w sposób bardzo prosty i dostępny głosili ubogim Słowo Boże. W ten sposób w 1625 r. powstało Zgromadzenie Księży Misjonarzy - lazarystów.
Wincenty w sposób szczególny dbał o przygotowanie młodych mężczyzn do kapłaństwa. Organizował specjalne rekolekcje przed święceniami, powołał do życia seminaria duchowne. Wincenty założył również stowarzyszenie Pań Miłosierdzia, które w sposób systematyczny i instytucjonalny zajęły się biednymi, porzuconymi dziećmi, żebrakami, kalekami. Spotkanie ze św. Ludwiką zaowocowało powstaniem Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia (1633 r.), zwanych szarytkami (od franc. 
charite - miłosierdzie). W okresie frondy Wincenty niósł pomoc rzeszom głodujących, dotkniętym nieszczęściami i zniszczeniami wojennymi. Przez wiele lat był członkiem Rady Królewskiej - tzw. Rady Sumienia, której podlegały wszystkie sprawy Kościoła. Zajmując tak wysokie stanowisko pozostał cichy i skromny.


Wincenty zmarł w 1660 r. w wieku 79 lat. Jego misjonarze pracowali wtedy już w większości krajów europejskich, dotarli też do krajów misyjnych w Afryce północnej. W 1651 r. przybyli również do Polski. W roku 1729 papież Benedykt XIII wyniósł Wincentego do chwały błogosławionych, a papież Klemens XII do chwały świętych w roku 1737. W 1885 r. Leon XIII uznał go za patrona wszystkich dzieł miłosierdzia w Kościele. Jest także patronem zgromadzenia lazarystów, szarytek, kleru, organizacji charytatywnych, podrzutków, szpitali i więźniów.

W ikonografii św. Wincenty a Paulo przedstawiany jest w długiej szacie zakonnej i szerokim płaszczu. Jego atrybutami są: anioł, dziecko w ramionach, dziecko u stóp, krucyfiks.
ZADANIE APOSTOLSKIE NA WRZESIEŃ

Modlitwa apostolska w powiązaniu z tekstem biblijnym.


WYKŁAD
Dziesiąta rada Apostolatu Maryjnego

Przy końcu dnia pomyśl, co uczynisz, by dzień na­stępny byt jeszcze obfitszy i bogatszy w dobre czyny. ... Ci, którzy wierzą w Boga, mają się starać usilnie o peł­nienie dobrych czynów. Niechże i nasi wierni nauczą się przodować w spełnianiu dobrych czynów. Aby do­brze czynić, trzeba od najmłodszych lat wzrastać w at­mosferze miłości i dobra. Chcąc kierować się w życiu tymi przymiotami, trzeba czuwać nad swym sercem i stanem ducha, aby stale gościła w nim Boża miłość bliźniego, prostota i radość z obcowania z braćmi, któ­rzy powinni być dla nas żywym obrazem Chrystusa. Trzeba pokonać swoją pychę i zazdrość.
Z „Katechizmu Kościoła Katolickiego" możemy do­wiedzieć się, że różnorodność typów ludzkich pod względem charakteru, wyglądu zewnętrznego itp. cech nie powinna budzić w nas zazdrości, gdy ktoś wydaje się od nas lepszy. Powinniśmy cieszyć się tą różnorod­nością. Jest ona dowodem na wspaniałość i nieograniczoność Bożej dobroci i miłości, który w ten sposób ubogaca swe dzieło stworzenia. Żyjąc w takim nasta­wieniu do otaczającego nas świata i pracując nieustan­nie nad swoim wnętrzem możemy wypracować sobie stałą chęć do czynienia dobra. To stan naszego ducha, naszego wnętrza jest ważniejszy od stanu posiadania, urody i sukcesów doczesnych.
Przebiegły szatan może w każdej sytuacji wzbudzić w nas pychę, która nie na darmo jest wymieniona jako pierwszy z grzechów głównych. Walka z szatanem nigdy nie ustaje. Powinno się o tym pamiętać, bronić się przed spoczęciem na przysłowiowych laurach. Pomocna może być rada Ojca Honorata Koźmińskiego, który w swoim „Notatniku duchowym" pisze, jak poznawać poruszenia serca: przyczynę pragnień naszego serca zawsze należy analizować w odniesieniu do miłości Bożej - czy przyczy­na naszego pragnienia z tej miłości pochodzi.
Trzeba by również rozważyć takie słowa O. Koźmińskiego: Niepokój po upadku jest dowodem pychy. Zbadajmy więc nasze niepokoje i upadki. Prowadząc tak wytężoną pracę nad sobą możemy z czasem dojść do tego, że przy wieczornym rachunku sumienia zadamy sobie pytanie, jak dobrymi uczynkami ubogacić dzień jutrzejszy. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, co nas jutro spotka i dosłowne branie omawianej w tej chwili rady każdemu wyda się dziecinne. Można jedynie po­prawnie zareagować w powtarzających się sytuacjach lub wewnętrznie być pozytywnie nastawionym do wszystkiego, co nas jutro spotka, a wszystko, co pochodzi od Boga, co On nam zsyła, jest dobre. Byle tylko wymodlić sobie u Ducha Świętego dar rozumu, rady, bojaźni Bożej i męstwa.

wtorek, 27 lipca 2010

Sierpień 2010 - spotkanie 27 lipca 2010




P. W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

Przyjdź Duchu Święty, napełnij serca Swoich wiernych.
W. I zapal w nich ogień Swojej miłości.

P. Ześlij Ducha Twego, a powstanie życie.
W. I odnowisz oblicze ziemi.

P. Módlmy się: Boże, któryś pouczył serca wiernych światłem Ducha Świętego, daj nam w tymże Duchu poznać, co jest prawe, i Jego pociechą zawsze się radować. Przez Chrystusa Pana naszego.

W. Amen.


Przyjdź Duchu Święty ja pragnę

O to dziś błagam Cię
Przyjdź w swojej mocy i sile,
Radością napełnij mnie.

Przyjdź jako Mądrość do dzieci.
Przyjdź — jak ślepemu wzrok.
Przyjdź jako moc w mej słabości.
Weź wszystko, co moje jest.

Przyjdź jako źródło pustyni.
Mocą swą do naszych dusz.
O niech Twa moc uzdrowienia,
Dotknie, uleczy mnie już.

Przyjdź Duchu Święty, ja pragnę,
O to dziś błagam Cię.
Przyjdź w swojej mocy i sile,
Radością napełnij mnie.

P. O Maryjo bez grzechu poczęta (trzy razy).
W. Módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy.

Boże wszechmogący, stajemy przed Tobą jak niegdyś Samuel i prosimy: „Mów, Panie, bo słucha sługa Twój"! Daj nam łaskę głębokiego zrozumienia, byśmy mogli Twoje słowo pojąć i zachować całym życiem. Amen.



PISMO ŚWIĘTE
Ewangelia św. Jana 19,17-27.







17 A Jezus sam dźwigając krzyż wyszedł na miejsce zwane Miejscem Czaszki, które po hebrajsku nazywa się Golgota*18 Tam Go ukrzyżowano, a z Nim dwóch innych, z jednej i drugiej strony, pośrodku zaś Jezusa. 19 Wypisał też Piłat tytuł winy i kazał go umieścić na krzyżu. A było napisane: «Jezus Nazarejczyk, Król Żydowski». 20 Ten napis czytało wielu Żydów, ponieważ miejsce, gdzie ukrzyżowano Jezusa, było blisko miasta. A było napisane w języku hebrajskim, łacińskim i greckim. 21 Arcykapłani żydowscy mówili do Piłata: «Nie pisz: Król Żydowski, ale że On powiedział: Jestem Królem Żydowskim». 22 Odparł Piłat: «Com napisał, napisałem».
    23 Żołnierze zaś, gdy ukrzyżowali Jezusa, wzięli Jego szaty i podzielili na cztery części, dla każdego żołnierza po części; wzięli także tunikę. Tunika zaś nie była szyta, ale cała tkana od góry do dołu. 24 Mówili więc między sobą: «Nie rozdzierajmy jej, ale rzućmy o nią losy, do kogo ma należeć». Tak miały się wypełnić słowa Pisma: Podzielili między siebie szaty, a los rzucili o moją suknię*. To właśnie uczynili żołnierze. 
    25 A obok krzyża Jezusowego stały: Matka Jego i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena. 26 Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: «Niewiasto, oto syn Twój». 27 Następnie rzekł do ucznia: «Oto Matka twoja». I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie. 
ZDANIE DO POWTARZANIA W SIERPNIU
Oto Matka twoja (J 19, 27).





KOMENTARZ DO PERYKOPY BIBLIJNEJ
Pan Jezus, dając nam z krzyża swój testament czy­niący nas dziećmi Maryi, a Ją naszą Matką, ułożył go w sposób pobudzający do refleksji. To Matka, tracąc Syna, potrzebowała opieki, lecz Jezus uwydatnił sto­sunek Matki do ucznia. Gdyby chodziło tylko o za­pewnienie Matce opieki na starość, słowa skierowane do Niej byłyby już zbyteczne, a słowa te właśnie po­wierzają Matce opiekę nad Janem, który w tym mo­mencie reprezentuje całe pokolenia chrześcijan -braci Jezusa.
Jan Paweł II w encyklice Redemptor hominis" przy­bliża nam tę sprawę i uczy, że Kościół w dzisiejszych czasach w szczególności potrzebuje Matki wraz z Jej macierzyńskim ciepłem i troskliwą opieką, Matki z mi­łością prowadzącej nas do Ojca. Z prawdziwie matczy­ną troską opiekuje się Maryja Kościołem od początku jego istnienia po dzień dzisiejszy. Toteż w 1964 roku, dn. 21. listopada, na zakończenie trzeciem sesji Soboru Watykańskiego II papież Paweł VI nadał Maryi tytuł Matki Kościoła. W chwili, gdy Maryja dała przyzwolenie na to, by stać się Matką Chrystusa, stała się także Mat­ką odkupionych przez Niego ludzi.
Gdy spoglądamy na Cudowny Medalik, na wielką literę M" splecioną z krzyżem jako symbol współcier-pienia Matki z Synem, pamiętajmy o naszym dzisiej­szym rozważaniu i powtarzajmy: Oto Matka twoja.






Podróżnych w dom przyjąć"
Byłem przybyszem, a przyjęliście mnie (Mt 25, 35).
Pan Jezus wyraźnie też utożsamia się z tymi, którzy są przybyszami - a więc przychodzą, czy przyjeżdżają z innych stron licząc, że otworzą się przed nimi drzwi naszych domów. Wiele mówiące jest w tym ewangelicz­nym sformułowaniu łacińskie słowo hospes (wg Wulga-ty), które przetłumaczono na język polski jako przy­bysz". Otóż w obszernym słowniku łacińsko-polskim można doczytać się, że hospes to: gość", przyjaciel", obcokrajowiec".
Przybyszami są ci, którzy są przez nas oczekiwani i mile witani, ale bywają także goście niespodziewani i tacy podróżujący, którzy są nimi z pewnej konieczno­ści np. uchodźcy, uciekinierzy, bezdomni. Czy oni wszy­scy mogą mieć nadzieję, że będą przyjaźnie przez nas przyjęci?
Przede wszystkim zobaczmy, że to sam Zbawiciel był tym, który w czasie swojej działalności nauczycielskiej, w pewnym sensie, był bezdomnym", l Pan Jezus po­wiedział o sobie: Lisy mają nory i ptaki powietrzne -gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł wesprzeć (Łk 9, 58). Pozwalał się Pan Jezus zapraszać na posiłek przez faryzeuszy (por. Łk 7, 36; 11, 37; 14, 1), bywał w domu swoich przyjaciół: Łazarza i jego sióstr, w Betanii. Powołany przez Chrystusa do grona uczniów celnik Mateusz - Lewi, potem sprawił dla Niego wielkie przyjęcie u siebie w domu (Łk 5, 27nn.). Sam Pan Jezus wyraża chęć bycia w domu Za-cheusza - zwierzchnika celników, odpowiadając na jego pragnienie zobaczenia Jezusa. Zacheusz przyjmuje Zbawiciela rozradowany (por. Łk 19, Inn) i to spotkanie okazuje się przełomowym dla odwiedzanego przez Pa­na Jezusa Zacheusza.
Patrząc na Jezusa zauważmy, że już w związku ze swoim narodzeniem, udziałem Wcielonego Syna Bożgo była poniewierka, gdy dla Józefa i brzemiennej Ma­ryi nie otworzyły się drzwi żadnego domostwa w Betle­jem. Potem Święta Rodzina musiała uciekać przed He­rodem do Egiptu, stając się w ten sposób - używając współczesnych określeń - uchodźcami.
Ewangeliczny przybysz" w ciągu wieków miał wiele twarzy". Kiedyś był to bardzo często pielgrzym wędru­jący, czy to do Wiecznego Miasta - Rzymu, czy do ja­kiegoś sanktuarium, a może nawet do Ziemi Świętej. Przyjmowano go z szacunkiem, z zainteresowaniem wysłuchiwano jego opowiadań, zaopatrywano na dal­szą drogę i ze czcią przechowywano pozostawione przez niego pamiątki. Toczące się wojny wiązały się z tym, że było wielu uciekinierów i tułaczy, których zniszczenia wojenne pozbawiły dachu nad głową i środków do życia. Często też te ludzkie wędrówki były związane z prześladowaniami religijnymi. W minionym czasie, gdy zwykle rodziny były liczniejsze, częściej też odwiedzano się i bardziej dbano o wzajemne kontakty. Dzisiaj chce się ten osobisty kontakt zastąpić jedynie rozmową telefoniczną, czy korzystając z Internetu, co jest wielką stratą.
Obecnie tymi, którzy pilnie potrzebują przyjęcia ich, w szerokim tego słowa znaczeniu, to przede wszystkim uchodźcy. Konflikty wojenne, aktualnie dziejące się w różnych częściach świata, spowodowały m.in., że oko­ło 40. milionów ludzi zostało zmuszonych do opuszcze­nia domostw (dane z czerwca 2008 r., Radio Watykań­skie). W czasie wojny w Rwandzie (Afryka), w Ganię był obóz, który mieścił milion uciekinierów. Nie trzeba dużej wyobraźni, by uzmysłowić sobie, jakie w takim tymcza­sowym skupisku ludzi były warunki ich życia. Podobne­go rodzaju cierpienia niosła naszym Rodakom tułaczka i poniewierka w czasie II. wojny światowej.
Inny bolesny problem współczesności to bezdom­ność. Obecnie, na całym świecie jest około l mld bez­domnych (dane z listopada 2007 r., Radio Watykań­skie). To smutne zjawisko, niestety, ma miejsce i w na­szej Ojczyźnie. Bezdomny to ktoś bez - domu", kto czuje się niepotrzebnym, to człowiek duchowo okale­czony, bo nie realizuje się w jego życiu jedna z istot­nych ludzkich potrzeb - potrzeba przynależności. Nie dla uproszczenia, ale ku lepszemu zrozumieniu tego bolesnego zjawiska trzeba zobaczyć, że najczęściej bezdomność - to finał pewnego procesu, w którym są ze sobą powiązane: uzależnienie od alkoholu, brak pra­cy, nieudane związki międzyludzkie. Piszący te słowa mógł też to zaobserwować osobiście, w czasie okazjo­nalnego pełnienia posługi kapłańskiej, w jednym ze schronisk dla bezdomnych".
Myśląc o przyjmowaniu w duchu Ewangelii tego ro­dzaju przybyszów", warto w tym miejscu przypomnieć znamienne wydarzenie z czasów pontyfikatu Sługi Bo­żego Jana Pawła II. W ramach obchodów Wielkiego Ju­bileuszu Chrześcijaństwa, 15. czerwca 2000 roku, Jan Paweł II spotkał się na wspólnym obiedzie z grupą ubogich i bezdomnych. W holu Auli Pawła VI zgromadzi­ło się 200 osób, do których Ojciec Święty skierował m.in. takie oto słowa: Wśród licznych spotkań jubileuszowych, to niewątpliwie jest dla mnie jednym z najważniejszych i najbardziej znaczących. Chciałem się z wami spotkać, chciałem dzielić z wami stół, żeby wam powiedzieć, że jesteście w sercu Papieża... Niewiele czasu mogę spędzić z wami, ale was zapewniam, że każdego dnia towarzy­szę wam modlitwą i uczuciem. Kiedy patrzę kolejno na każdego z was, myślę o tych, którzy w Rzymie, którzy we wszystkich zakątkach świata przeżywają chwile prób i trudności. Chciałbym podejść do każdego, by powie­dzieć mu, by nie czuł się samotny, bowiem Bóg go ko­cha. Papież was kocha, drodzy bracia i siostry, wraz z nim cały Kościół otwiera ramiona w geście przygarnię­cia i braterstwa. Na dzień tego spotkania został wybrany czwartek, dzień przywołujący na pamięć Wieczerzę Pań­ską. Każdy z obecnych ubogich i bezdomnych - męż­czyzn, kobiet, dzieci, którzy reprezentowali różne kraje i religie, otrzymał od Ojca Świętego drobny upominek, różaniec i kopertę z pewną sumą pieniędzy. Na uwagę zasługuje także krótki komentarz tego niezwykłego wydarzenia, jaki napisała siostra Małgo­rzata Chmielewska, opiekunka bezdomnych, przełożna polskiej Wspólnoty Chleb Życia": Ubodzy przy wspólnym stole z Papieżem! Ojciec Święty raz jeszcze przypomniał nam tę wielką prawdę: ubodzy są w sercu Kościoła, w sercu Papieża. Są naszymi braćmi, nie pod­opiecznymi, l chociaż po tym obiedzie bezdomni wrócili do swoich schronisk, a nawet z powrotem na ulice, to wrócili bogatsi...





Na kartach Nowego Testamentu znajdujemy bardzo wyraźne zachęty do świadczenia gościnności: Przestrze­gajcie gościnności'(Rz 12,13). Okazujcie sobie wzajemną gościnność bez szemrania (l P 4, 9). Te zachęty są zapi­sane w kontekście pouczeń o miłości, bo są przecież jednym z konkretnych jej przejawów. Natchniony autor listu do Hebrajczyków wskazując na różne przykłady wiary, wymienia też i Rahab, która nie zginęła razem z niewierzącymi, bo przyjęła gościnnie przysłanych na zwiady(Hbr 11, 31). Wzywając do miłości braterskiej po­ucza: Nie zapominajcie też o gościnności, gdyż przez nią niektórzy, nie wiedząc, aniołom dali gościnę (Hbr 13, 2). Z pewnością chodzi w tym uzasadnieniu wartości cnoty gościnności o zapisane na kartach Biblii okoliczności związane z narodzinami Samsona (Sdz 13), czy o młode­go Tobiasza i anioła Rafała (Tb 5, 4-22; 12, 15-20), ale przede wszystkim jest tu nawiązanie do gościnnego przyjęcia przez Abrahama trzech tajemniczych wędrow­ców. Biblijny opis tej niezwykłej wizyty sugeruje, że to sam Bóg był w gościnie u Abrahama, co obrazowo ma podkreślić zażyłość patriarchy Abrahama z Bogiem (Rdz 18, 1-15). W niepowtarzalny sposób przedstawia te od­wiedziny Boga u Abrahama szeroko znana ikona Andrie-ja Rublowa - Trójca Święta" (początek XV w.).
Cnota gościnności wyrastająca na gruncie ewange­licznej miłości, była kultywowana od początku Kościoła i przez dalsze wieki jego historii. Była też bardzo prze­strzegana w naszej polskiej, chrześcijańskiej tradycji. Więcej niż tylko symbolem było - jak niektórzy opo­wiadają - że w niektórych regionach, dom stał zawsze otworem dla przybysza, a na stole leżał chleb, którym chętnie dzielono się z przybywającym. Tak wiele mówi powiedzenie: Gość w dom - Bóg w dom. Polska go­ścinność" jest czymś, co pozytywnie wyróżniało nas wśród innych narodów.
Wydaje się jednak, że ostatnie dziesiątki lat przynio­sły, niestety, zmiany obyczajów i w dziedzinie gościn­ności. Praktyka tej cnoty, z pewnością, nie jest łatwa w naszej teraźniejszości, i to z wielu powodów. Ale też nie powinno być z cnotą gościnności tak, że może je­dynym jej wyrazem będzie zachowanie pięknego zwy­czaju stawiania na wigilijnym stole dodatkowego na­krycia dla niespodziewanego przybysza. Trzeba zrobić wszystko, żeby przy tym pustym talerzu", na wigilijnej wieczerzy, jednak ktoś zasiadł!
W jadalni dawnego dworu w Lipnicy (obecnie jest tam dom zakonny Sióstr Urszulanek) znajdował się wielki, rozsuwany stół przy którym mogły zasiąść 24 osoby i wokół tego stołu jest wyrzeźbiony napis: U sto­łu twego pomnij na ubogiego.
Gościnność - to znak otwartości wspólnoty domowej i każdej innej wspólnoty, na drugiego człowieka. Dla większości ludzi dom był, jest i pozostanie miejscem szczególnym. Dom rozumiany nie tylko jako mieszkanie, zespół mebli i sprzętów, ale przede wszystkim jako miejsce, gdzie ludzie są razem, które niesie poczucie bezpieczeństwa, które jest szczęśliwą przystanią, oazą. Dom - to część istoty człowieka a nie, jak to swego cza­su sformułował francuski architekt i urbanista Le Corbu-sier (zm. 1965 r.), że dom - to maszyna do mieszkania. Zaproszenie kogoś do własnego domu, gdy ta rzeczywi­stość domu jest właściwie rozumiana, to dowód zaufanią do tego kogoś, to pragnienie podzielenia się szczę­ściem z drugim, z tego, że się ten dom ma.
Taka jest Chrystusowa Ewangelia, że w podróż­nych" - przybyszach", czy to tych z konieczności jak: uchodźcy, uciekinierzy, bezdomni, czy w miłych dla nas gościach, którzy pukają do naszego domu, mamy wi­dzieć samego Pana Jezusa. Nasza otwartość i przyjazne nastawienie wobec innych ludzi oraz gotowość do wielkodusznego dzielenia się z nimi posiadanym do­brem i to nie tylko z tymi, którzy są nam bliscy, to waż­ne rysy naszej chrześcijańskiej miłości, aby była ona autentyczna.
Kiedy zastanawiamy się nad przyjmowaniem, w du­chu Chrystusowej Ewangelii, pod nasz dach innych ludzi, to chciałbym jeszcze w tym miejscu zasygnalizować tyl­ko inną sprawę związaną z tym rozważaniem. Otóż Pan Jezus także mówi bardzo jednoznacznie, że kto by przy­jął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje (Mt 18, 5). Przyjęcie Chrystusa do swojego domu i w ten sposób, może być rozpatrywane w wielu wymiarach, z adopcją dziecka włącznie, ale to już tematy do osob­nych rozważań.
W praktyce każdej cnoty potrzeba roztropności, bo jak wskazuje św. Bernard z Clairvaux roztropność jest kierowniczką i drogowskazem cnót. Ta kardynalna cnota roztropności jest konieczna, aby m.in. umieć odróżnić roztropne działania prowadzące do dobra, od egoistycz­nego wyrachowania i wygodnictwa, którymi niekiedy chce się usprawiedliwić niegościnność.
Na tej ziemi wszyscy jesteśmy pielgrzymami do nie­bieskiej ojczyzny. Ufamy, że u kresu naszych dni przywędrujemy do Domu Bożego. Jeśli drzwi naszych do­mów na ziemi były otwarte dla naszych bliźnich, mo­żemy spodziewać się, według obietnicy Pana Jezusa, że będziemy przyjęci do domu Ojca, w którym jest miesz­kań wiele (por. J14, 2).
Zadania:
1. Włączę się, według moich możliwości, w akcje pomo­
cy uchodźcom i bezdomnym!
2. Uważnie rozeznam, w moim najbliższym otoczeniu,
kogo potrzebującego mogę zaprosić do mojego sto­
łu; komu, choćby czasowo, użyczyć schronienia?
SPOJRZENIE NA MATKĘ BOŻĄ 
Aktualność dogmatu Wniebowzięcia NMP


W dniu 1. listopada 1950 r. papież Pius XII ogłosił dogmat o Wniebowzięciu NMP. Głównym sformułowa­niem są słowa: Ogłaszamy, oświadczamy i orzekamy, iż jest dogmatem objawionym przez Boga, że Niepokala­na Boga rodzica, zawsze Dziewica Maryja, po zakończe­niu ziemskiego życia została z ciałem i duszą wzięta do niebieskiej chwały. W dokumencie tym papież stwier­dza, że Wniebowzięcie jest następstwem Niepokalane­go Poczęcia. Podkreśla także jednomyślność wiernych o tej prawdzie tak na Wschodzie jak i na Zachodzie. Wykazuje też związek Wniebowzięcia z całością Obja­wienia. Przytacza teksty biblijne, racje teologiczne i mo­tywy definicji tego dogmatu.





Syn Boży wziął we Wcieleniu ciało z Maryi Panny, w nim zmartwychwstał i wstąpił do nieba. Tym samym dziewicze ciało, które Boga zrodziło, nie może podle­gać śmierci. Kochający Syn w pierwszym rzędzie uczci swoją Matkę zabierając Ją z ciałem tam, gdzie udał się po Zmartwychwstaniu, aby przygotować miejsce swym uczniom. Jeśli sługa ma przebywać tam, gdzie jego Pan, to tym bardziej Jego Matka Maryja. A Matką tą jest Dziewica, która została zachowana od grzechu pierworodnego, Niepokalana, błogosławiona między niewiastami.
Na ten temat wypowiadali się m.in.: św. Robert Bel-larmin, św. Franciszek Salezy, św. Jan Damasceński. Całe życie tu, na ziemi, jest wysiłkiem osiągnięcia nie­ba. Walki o zbawienie nie wygramy bez łaski Bożej. Najpewniejszą drogą do nieba jest wołanie o pomoc Maryi, o pomoc w nawróceniu, uświęceniu i zbawie­niu. Święty Bonawentura twierdzi, że ci, którzy dostę­pują opieki Maryi już tu na ziemi, są uważani przez świętych w niebie za ich współtowarzyszy. Ten, co no­si na sobie znamię sługi Maryi, wpisany jest w księgę życia.
Dogmat Wniebowzięcia NMP jest bardzo aktualny w czasach zmaterializowania i odstępstwa od Boga. Wniebowzięcie NMP uczy, że Bóg jest naszym stwórcą i ostatecznym celem. Wiara we Wniebowzięcie NMP umacnia wiarę w nasze zmartwychwstanie oraz czyni tę wiarę bardziej aktywną. Przybliżając się do tronu łaski spotkamy tam Niepokalaną, która z duszą i ciałem orę­duje za nami w niebie.






PATRON MIESIĄCA SIERPNIA
Św. Maksymilian Maria Kolbe (14. sierpnia)






Życiorys św. Maksymiliana Marii Kolbego

Rajmund urodził się 8 stycznia 1894 roku w Zduńskiej Woli koło Łodzi, z małżonków Juliusza Kolbego († 1914) i Marianny z Dąbrowskich († 1946).



W dniu urodzin otrzymał Chrzest święty w kościele parafialnym pw. Wniebowzięcia NMP. Był drugim z kolei dzieckiem Kolbów. Rodzice trudnili się tkactwem chałupniczym, ale z powodu ciężkich warunków materialnych byli zmuszeni zwinąć warsztat i przenieść się do Łodzi, potem do Pabianic, gdzie ojciec pracował w fabryce, a matka prowadziła sklepik i pracowała jako położna (ok. 1897).
Rodzice Rajmunda należeli do III Zakonu św. Franciszka. Ojciec, ogarnięty szczerym patriotyzmem, chętnie czytał swoim synom patriotyczne książki. Chłopcy "zarażeni" od ojca najchętniej bawili się w rycerzy i rysowali na płotach polskie orły. Pierwsze nauki pobierali w domu rodzinnym.





Rajmund jako chłopiec lubił także nieraz i poswawolić. Pewnego dnia w takiej sytuacji zawołała z wyrzutem matka: "Mundziu, co z ciebie będzie!?". Słowa te utkwiły mu długo w pamięci. Powoli chłopiec poważniał. Kiedy miał 12 lat, ukazała mu się Najświętsza Maryja Panna, trzymająca w rękach dwie korony: białą i czerwoną. Zapytała chłopca, czy je chce, a równocześnie dała mu do zrozumienia, że korona biała oznacza czystość, a czerwona męczeństwo. "Odpowiedziałem, że chcę. Wówczas Matka Boża mile na mnie spojrzała i znikła". Było to w kościele parafialnym w Pabianicach.
W 1907 roku franciszkanie konwentualni ze Lwowa prowadzili w Pabianicach misje. Rajmund wraz ze swoim starszym bratem Franciszkiem, postanowił wstąpić do franciszkanów. Obaj przedarli się przez granicę z zaboru rosyjskiego do zaboru austriackiego, do Lwowa, gdzie wstąpili do małego seminarium franciszkanów konwentualnych. W trzy lata potem podążył za nimi brat najmłodszy, Józef. Lwów przypomniał Rajmundowi czasy, kiedy to w katedrze lwowskiej przed cudownym obrazem Matki Bożej łaskawej król polski, Jan Kazimierz, ogłosił Maryję Królową Polski i złożył na Jej ręce ślubowanie (1656). Przed tym samym obrazem postanowił i on także poświęcić się Maryi. "Z twarzą pochyloną ku ziemi - napisze w swoich pamiętnikach - obiecałem Najświętsza Maryi Pannie, królującej na ołtarzu, że będę walczył dla Niej. Jak? - nie wiedziałem, ale wyobrażałem sobie walkę orężem materialnym".
Szybko jednak doszedł do przekonania, że walki zbrojnej nie da się pogodzić ze stanem duchownym, który sobie zamierzał obrać. Postanowił zatem zrezygnować z kapłaństwa i poświęcić się jako żołnierz walce w obronie Ojczyzny. Wtedy to właśnie na terenie Austrii tworzyły się podziemne organizacje wojskowe, mające na celu wyzwolenie Polski spod okupantów. Tworzyły się legiony polskie. Kiedy Rajmund z bratem byli już zdecydowani, przybyła do nich w odwiedziny matka. Skoro jej wyjawili swój zamiar, wtedy wyznała, że wraz z ojcem postanowiła poświęcić się na wyłączną służbę Bożą. Rajmund uznał w tym dla siebie znak woli Bożej, że ma pozostać. Poprosił też niebawem o przyjęcie do nowicjatu (1910). W rok potem złożył śluby czasowe.
Ponieważ w małym seminarium ukończył klasę ósmą gimnazjalną, w roku 1912 przełożeni wysłali go na dalsze studia do Krakowa. Stąd wszakże ze względu na jego niezwykłe zdolności skierowano go jeszcze tego samego roku 1912 do Rzymu, gdzie zamieszkał w międzynarodowym kolegium serafickim. Równocześnie uczęszczał na znany uniwersytet papieski, prowadzony przez jezuitów, Gregorianum. Studia filozoficzne (1912-1915), jak i teologiczne (1915-1919) uwieńczył dwoma doktoratami. Rajmund okazywał nadto wybitne uzdolnienia matematyczno-fizyczne. Napisał artykuł pt. Etereoplan o pojeździe międzyplanetarnym.
Dnia 1 listopada 1914 roku Kolbe złożył profesję uroczystą, w czasie której dodał sobie imię Maria. Dnia 28 kwietnia 1918 roku Kolbe otrzymał święcenia kapłańskie. Rzym był dla o. Kolbego opatrznościowy. W stolicy chrześcijaństwa zrozumiał, że nie tylko Polska, ale i cały świat powinien należeć do Chrystusa. W 1917 roku przypadały dwie rocznice, które o. Kolbemu dały wiele do myślenia: 400-lecie wystąpienia Marcina Lutra i 200-lecie powstania masonerii. Dwie te okazje wykorzystali wrogowie Kościoła dla zamanifestowania do niego nienawiści. Burmistrz Rzymu, Żyd, Ernest Nathan, został wielkim mistrzem masońskim. Zarządził on obchody z czarnym sztandarem giordanobrunistów, na którym był znak Lucyfera, depczącego św. Michała Archanioła. W czasie pochodu wołano: "Diabeł będzie rządził w Watykanie, a papież będzie jego szwajcarem (gwardzistą; sługą)". Maksymilian jako świadek patrzył z najwyższym bólem i oburzeniem, jak można było w Wiecznym Mieście dopuścić do takiej prowokacji. Jeszcze więcej drażniła go obojętność tłumu gapiów, nie reagującego na to bluźnierstwo. Równocześnie w tym samym roku 1917 świat katolicki obchodził rocznicę 75-lecia objawienia się NMP Alfonsowi Ratisbonne.
Wspomniane wypadki natchnęły Maksymiliana, ażeby utworzyć z jednostek najbardziej bojowych i oddanych Maryi Niepokalanej rodzaj bractwa, które by skupiało w swoich szeregach wszystkich ludzi, którym sprawa królestwa Bożego na ziemi leży na sercu. W porozumieniu zatem z przełożonymi i po naradzie ze spowiednikiem w tym samym roku 1917, gdy był jeszcze subdiakonem, założył wśród swoich kolegów Rycerstwo Niepokalanej (Militia Immaculatae).
W 1919 roku o. Maksymilian powrócił do Polski. Bardzo się ucieszył, że jest już wolna. Postanowił dołożyć wszystkich sił, by była królestwem Niepokalanej. Zaczął więc werbować ochotników do Rycerstwa Niepokalanej. W styczniu 1922 roku zaczął wydawać w Krakowie Rycerza Niepokalanej. Przełożeni jednak w obawie, że o. Kolbe zadłuży klasztor, wysłali go do Grodna, gdzie Święty założył zaraz drukarnię. Pracował niestrudzenie nad nowym dziełem, które uważał za program swojego życia. Ale też owoce rychło okazały się w całej pełni: w 1927 roku Rycerz Niepokalanej wychodził już w nakładzie 70 000 egzemplarzy, a liczba członków Milicji Niepokalanej (MI) wzrosła do 126 000 członków.
Prawdziwy wszakże rozmach nastąpił dopiero wtedy, gdy o. Kolbe przeniósł swoje dzieło do Teresina, 42 km od Warszawy. W roku 1927 założył tu Niepokalanów. Kiedy wybuchła wojna światowa w 1939 roku, klasztor w Niepokalanowie liczył 13 ojców, 18 kleryków nowicjuszów, 527 braci profesów, 82 kandydatów na braci i 122 chłopców w małym seminarium. Był to więc największy klasztor w owych latach na świecie i jeden z największych, jakie znają dzieje Kościoła.
Nakład Rycerza Niepokalanej doszedł do 750 000 egzemplarzy, Rycerzyk Niepokalanej dla dzieci miał nakład 221 000 egzemplarzy, Mały Dziennik osiągnął już cyfrę 137 000 egzemplarzy, a jego wydanie niedzielne 225 000 egzemplarzy. Od roku 1938 Niepokalanów posiadał własną radiostację. Nie obywało się oczywiście bez trudności. Prasa wolnomyślna robiła wszystko, by dzieło ośmieszyć i odstręczyć od niego przyjaciół, ale twór Niepokalanej pokonywał wszystkie przeszkody.
W 1930 roku o. Kolbe opuszcza Niepokalanów i w towarzystwie 4 współbraci za zezwoleniem przełożonego generalnego udaje się do Japonii, do miasta Nagasaki, gdzie zakłada drugi Niepokalanów. W 1931 roku otworzył tam nowicjat, a w 1936 roku małe seminarium.
W tym roku Rycerz Niepokalanej w języku japońskim miał już nakład 65 000 egzemplarzy. "Szaleniec Boży" zamierzał otworzyć podobne do Niepokalanowa polskiego i japońskiego ośrodki w całym świecie ku chwale Niepokalanej i rozszerzeniu Jej królestwa na ziemi. To jednak było piekłu za wiele. Bohaterskie życie miał Święty zakończyć jeszcze piękniejszą śmiercią. Czerwona korona męczeństwa była już blisko.



Właśnie o. Maksymilian powrócił do kraju, by podeprzeć Niepokalanów polski, który w czasie jego nieobecności przeżywał kryzys. I kiedy wszystko ponownie zaczęło iść z dynamicznym rozmachem, wybuchła wojna, a po niej nastała noc okupacji.
Dnia 19 września Niemcy przystąpili do likwidacji Niepokalanowa. Wraz z o. Kolbe pozostali bracia zostali również aresztowani i umieszczeni w obozie w Amtlitz (między 24 września a 8 listopada). Stąd wywieziono ich do Ostrzeszowa (od 9 listopada do 8 grudnia 1939 roku). W samą uroczystość Niepokalanej, 8 grudnia, nastąpiło zwolnienie z obozu.
O. Kolbe natychmiast powrócił do Niepokalanowa. Tu zajął się przygotowaniem 3000 miejsc dla wysiedlonych z Poznańskiego, wśród których Żydów było 2000. Zorganizował nieustanną adorację Najśw. Sakramentu, otworzył warsztaty naprawy zegarków i rowerów, wystawił kuźnię i blacharnię, zorganizował krawczarnię i dział sanitarny. 17 lutego 1941 roku gestapo zabrało o. Kolbego do Warszawy na osławiony Pawiak. 25 maja 1941 roku wywieziono go do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Otrzymał numer 16 670.
Pod koniec lipca 1941 roku uciekł jeden z więźniów z bloku o. Kolbego. Wściekły komendant nakazał zwołać na plac cały blok i co dziesiątego wytypowanego przez siebie więźnia skazał na śmierć głodową, w specjalnie na to przygotowanym bunkrze. Wśród przeznaczonych na śmierć znalazł się Franciszek Gajowniczek. Nieszczęśliwy westchnął, że musi opuścić żonę i dzieci. Wtedy stała się rzecz, która zdumiała katów. Z szeregu wyszedł o. Kolbe i prosił, by jego skazano na śmierć zamiast Gajowniczka, który stał obok niego. Na pytanie: kim jest? odparł, że jest kapłanem katolickim. Jest samotny, a Gajowniczek ma żonę i dzieci. Poszedł na śmierć wraz z 9 towarzyszami do bloku śmierci, nr 13. Bunkier, który dotąd był miejscem przekleństw i rozpaczy, pod przewodnictwem o. Maksymiliana stał się przybytkiem Bożej chwały. Modlono się i śpiewano nabożne pieśni. Przyzwyczajony do głodu o. Kolbe przeżył w bunkrze dwa tygodnie bez kruszyny chleba i kropli wody. Wreszcie oprawcy dobili go zastrzykiem fenolu. Stało się to 14 sierpnia, w wigilię Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny 1941 roku. O. Kolbe miał zaledwie 47 lat.
Dnia 17 października 1971 roku papież Paweł VI dokonał osobiście uroczystejbeatyfikacji Męczennika w obecności dziesiątków tysięcy wiernych z całego świata i ponad 3000 pielgrzymów polskich. Dnia 10 października 1982 roku Ojciec święty Jan Paweł II dokonał jego kanonizacji.
Kult św. Maksymiliana rozszedł się lotem błyskawicy po Polsce. Diecezja koszalińsko-kołobrzeska ogłosiła go swoim patronem. W Zduńskiej Woli, dzięki inicjatywie miejscowego proboszcza, powstał Ośrodek Pamięci św. Maksymiliana. Zachował się tu szczęśliwie dom rodzinny Świętego przy ulicy jego imienia. Św. Maksymilian Maria Kolbe pozostanie w dziejach Kościoła w Polsce jako jedna z najpiękniejszych jego postaci. Człowiek, który zaufał Niepokalanej, nie zawiódł się, bo zawieść się nie mógł. Do roku 1982 ku czci Świętego wystawiono w Polsce 61 kościołów i kaplic, a za granicą - 35.





Z tekstu Księdza Wincentego Zaleskiego SDB "Święci na każdy dzień", Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa 1998

Nowenna za wstawiennictwem św. Maksymiliana
Boże, który nieustannie wspierasz rodzinę ludzką swoim błogosławieństwem i dajesz jej wzory świętości, prosimy Cię, abyśmy wiernie naśladowali wzór św. Ojca Maksymiliana i przez wspólne oddanie Niepokalanej szerzyli Królestwo Chrystusowe.
Św. Ojcze Maksymilianie, który z miłości oddałeś
życie dla ocalenia bliźniego, w imię tej miłości wspo­
móż mnie swoim wstawiennictwem i uproś mi łaskę
................... , o którą pokornie proszę.
Ojcze nasz..., Zdrowaś Maryjo..., Chwała Ojcu...
ZADANIE APOSTOLSKIE NA SIERPIEŃ
Przeżywanie bliskości Maryi
Jej Macierzyńskiej miłości.

WYKŁAD 
Dziewiąta rada Apostolatu Maryjnego
Pozyskaj inne osoby dla idei Apostolatu Maryjnego\ Nie opuszczajcie się w gorliwości. Bądźcie płomiennego ducha (Rz 12, 11). 
Chrześcijanin, żyjący życiem Bożym, winien odpowiedzieć ofiarowaniem siebie samego Bogu na duchową służbę, tzn. na życie zgodne z wymagania­mi Bożymi. Będzie to dowód świadomego uznania Boga i przyjęcia Jego poleceń. Będzie to liturgia życia, pełny rozwój osobowości człowieka. Święty Paweł w Liście do Rzymian, w rozdziale dwunastym, w praktyczny sposób wyjaśnia nam zasady życia chrześcijańskiego.
Posynodalna adhortacja apostolska Christifideles laici" o powołaniu i misji świeckich w Kościele i w świe­cie, uczy nas czynnego zaangażowania się w parafii, po­nadto: Wierni mają prawo swobodnego zakładania sto­warzyszeń i kierowania nimi dla celów miłości lub po­bożności, albo ożywienia chrześcijańskiego życia, a tak­że do odbywania zebrań dla wspólnego osiągnięcia tych celów, (rozdział II, p. 29).
Śp. Ks. Prof. Teofil Herrmann uczył nas, że ODWAGA jest cechą Apostoła Maryjnego. Jest ona nieodzowna w służbie Bożej. Odwaga zatem musi się stać integral­ną częścią naszych chrześcijańskich i apostolskich obowiązków, by pozyskiwać inne osoby do idei Aposto­latu Maryjnego.











Przez 50 lat nic nie jadła 
i nic nie piła

     Chociaż Marta Robin zmarła już dziewiętnaście lat temu, to jednak we Francji "pełno jej" wszędzie: w ruchach chrześcijańskiej odnowy, w nowopowstałych wspólnotach zakonnych, w książkach, artykułach.. . A to płynie z faktu, że przez jej dom przewinęło się ponad sto tysięcy ludzi, a dla każdej z osób spotkanie z Martą stało się źródłem nowej mocy, nowego spojrzenia na życie, a niejednokrotnie początkiem prawdziwego nawrócenia.     W opublikowanych świadectwach ludzi na temat tych spotkań nieustannie przewija się jeden wątek: każdy przeżył swego rodzaju szok czy wewnętrzne poruszenie (mniejsza o słowo) z powodu uderzającego "paradoksu". Otóż każdy, kto pochylał się nad łóżkiem Marty, mniej lub bardziej uzmysławiał sobie rozmiar jej cierpienia. Powszechnie było wiadomo, że prócz cierpienia, związanego z całkowitym paraliżem, Marta uczestniczyła w męce Jezusa. Od czwartku do niedzieli była "nieobecna" dla otoczenia, przeżywając mistycznie, lecz realnie, krwawo, poszczególne etapy Męki. W ciągu pozostałych dni tygodnia na jej czole pozostawały nieraz ślady zaschniętej krwi. W jej drobnym ciele koncentrował się bezmiar cierpienia, wobec którego stawało się jak przed głębokim misterium. 
Lecz - właśnie "paradoksalnie" dla logiki tego świata - z głębi tego cierpienia wydobywały się nie rozgoryczenie i bunt, lecz przedziwny pokój i pogoda. Spotkanie z Martą, trwające przeciętnie kilka minut, szybko i niepostrzeżenie przechodziło w duchowe porozumienie. Potrafiła w ciągu chwili "pojąć" cały ciężar życia, z jakim się do niej przychodziło, wziąć go niejako na siebie i przepoić światłem swej niezwykłej ufności. Z pośród wielu świadectw na ten temat przytoczmy jedno, którego autorem jest obecny redaktor naczelny chrześcijańskiego tygodnika L'Homme Nouveau (Nowy Człowiek): "Wiadomo, że Marta była sparaliżowana od 1928 r. i niewidoma od 1939, ja stykałem się z nią w latach 1946-1981, to znaczy przez okres trzydziestu pięciu lat. Nigdy nie liczyłem, ale sądzę, Że w latach 1954-68 odwiedziłem ją przynajmniej ze sto razy. W ciągu tego okresu patrzyłem na głowę Marty, położoną zawsze na tym samym miejscu, na boku. Spoglądałem na jej kołdrę, która z grubsza rysowała sylwetkę jej ciała. Było oczywiste to, że jej nogi nie były wyciągnięte, lecz zgięte w kolanach (leżała na nich). Sparaliżowana, leżała całkowicie nieruchomo. Niewidoma, przebywała stale w półmroku, ponieważ najmniejszy promień światła zadawał jej ból nie do zniesienia (...). Tym, co w moim przekonaniu stanowi o największym świadectwie jej życia, to jej pokój, radość i niewzruszona ufność. Zastanawiałem się nieraz, jak ja zachowałbym się w podobnej sytuacji (...). Cierpiała, lecz w sercach wszystkich tych, którzy opuszczali jej pokój, zamieszkiwała nowa radość, której dotąd nie zaznali. Ileż to razy sam wchodziłem do niej, pełen problemów, a niekiedy i ciężkich zmartwień. Ona brała to wszystko na siebie, porozmawiała i - nie wiadomo jak - przywracała ufność i wewnętrzną radość. Moc zmartwychwstawania, która wypływa z wysokości Krzyża, tworzyła nieustanny rytm wszystkich spotkań i rozmów z Martą".
     Od księdza Fineta, ojca duchownego Marty, dowiadujemy się o kilku epizodach z jej młodości. W wieku dorastania ciężko chorowała i myślała, że wkrótce umrze. Przeżyła jednak, lecz nie mogła chodzić. Siedziała w swoim fotelu i wyszywała. W czasie kolejnego ataku choroby, gdy przekonana już była o bliskiej śmierci, ujrzała św. Tereskę od Dzieciątka Jezus. Dowiedziała się, że posiada wybór: albo pójść do nieba natychmiast, albo przyjąć misję wynagradzania za grzechy, cierpiąc w jedności z Chrystusem w intencji odrodzenia Kościoła i życia chrześcijańskiego we Francji. Od 1928 r. Marta zaczyna w ogóle nie spać, nie jeść i nie pić. W uroczystość Ofiarowania Pańskiego 1932 r. traci czucie w rękach i nogach. Od tej pory, aż do śmierci, leży na nogach, zgiętych w kolanach. Cóż działo się w ciągu tysięcy nieprzespanych nocy? Spełniało się jej pragnienie, jakie wyraziła w swym akcie całkowitego zawierzenia woli Bożej: "Najdroższy mój Zbawicielu! Przyjmij moją ofiarę całopalną, jaką nieustannie składani Ci w ciszy. Zechciej przemienić ją w dobra duchowe dla tylu milionów serc, które Ciebie nie kochają; przyjmij ją dla nawrócenia grzeszników, powrotu błądzących i niewiernych, i dla uświęcenia Twych najdroższych kapłanów..." Podczas, gdy inni spoglądają na nią niekiedy z politowaniem, sama Marta doświadcza niepojętego dla świata szczęścia, płynącego z zacieśniania swych więzów z Bogiem. Jakże czymś wspaniałym jest wiara: wierzyć wtedy, gdy się nie widzi, wiedząc tylko to, że "Bóg powiedział"; wiedza bez widzenia zapala w duszy światło, którego promienie pozwalają nam odkryć wielki świat, jaki nosimy w sobie, a którego istnienia nawet nie przeczuwaliśmy.

Marta Robin
     Marta nie mogła przełknąć nawet kropli wody, a jednak przyjmowała Komunię św. Był to jej jedyny pokarm przez ponad pół wieku. Jakiekolwiek oszukaństwo w tym względzie zostało wykluczone przez wielu lekarzy, którzy z wielką skrupulatnością czuwali nad nią i badali jej zachowanie. Najczęściej przyjmowała komunię św. z rąk księdza Fineta, lecz przytoczmy najpierw świadectwo ks. Marzioux, który odwiedził Martę w lutym 1939 r.:"Przede wszystkim uderzyła mnie jej niezwykła pokora. Na moje liczne pytania odpowiadała zawsze z tą samą precyzją... W którymś momencie rozmowy - wspomina kapłan - Marta powiedziała z ożywieniem: "Jezus już przyszedł". Ja sam natomiast nie słyszałem nawet szczekania psa, zapowiadającego przybycie wieczornego gościa. Po chwili, ks. Finet wszedł do pokoju, niosąc komunię św. Jeszcze przed tym spotkaniem, ks. Finet uprzedził mnie, mówiąc: "Marta nie może przyjmować żadnego pokarmu. Proszę jedynie przybliżyć Hostię do jej warg. Hostia sama zostanie wchłonięta". I tak się stało: ku memu zdziwieniu, hostia wymknęła się z mych palców w momencie, gdy przybliżałem ją do ust Marty". Dodajmy bardziej szczegółowy opis ks. Fineta: Marta przyjmowała Komunię św. w sposób zdumiewający... Podaną jej hostię przyjmowała bez połykania, do którego była absolutnie niezdolna. Wszyscy ci, którzy podawali jej komunię, mieli wrażenie, jakoby hostia wyrywała się im z palców. Mnie samemu kilkakrotnie przydarzyło się, że nawet z odległości ok. 20 cm hostia sama trafiała wprost do jej ust. Historia ta wydawała się co najmniej śmieszna pewnemu księdzu z Wietnamu, zanim nie odprawił mszy św. w pokoju Marty. W czasie udzielania jej komunii miał się na baczności, trzymając pewnym chwytem małą hostię. Lecz i tak wymknęła mu się z palców, przemierzając sama kilkucentymetrową odległość.
     Ceniony filozof i pisarz - Jean Guitton, który napisał także książkę o Marcie, zapytał ją kiedyś wprost na temat tego niezwykłego zjawiska.«Tak, to jest cały mój pokarm - odpowiada Marta - Zwilżają mi usta, ale niczego nie mogę przełknąć. Hostia wnika we mnie, lecz ja sama nie wiem, jak. Eucharystia nie jest zwykłym pokarmem. Za każdym razem, nowe życie we mnie się wlewa. Jezus jest w całym moim ciele, jakbym zmartwychwstawała. Komunia jest czymś więcej, niż zjednoczeniem: jest stopieniem się w jedno». W czasie jeszcze innego spotkania, jakby lekko zniecierpliwiona, Marta wyznaje: Mam ochotę wołać do tych, którzy ciągle mnie pytają, czy naprawdę nie jem! - że jajem więcej niż oni, ponieważ karmię się eucharystycznym Ciałem i Krwią Jezusa. Chciałabym im powiedzieć, że to oni sami powstrzymują w sobie efekty tego pokarmu..."
     Co myśleć na temat wymykających się z rąk kapłana hostii, spożywanych przez Martę bez połykania? Wbrew pozorom dziwaczności, zjawisko to potrafi wiele powiedzieć na temat wzajemnej relacji Marty i Chrystusa. Weźmy pod uwagę fakt, że Jezus pozostał w Eucharystii ze swego nieskończonego pragnienia zjednoczenia się z człowiekiem w miłości. Dla każdego, kto rozpoznaje w hostii żywą obecność Boga, przychodzącego jedynie z miłości - moment, poprzedzający przyjęcie Komunii św. jest momentem gorącej tęsknoty. Otóż, jest to tęsknota dwóch osób i dwóch serc: Serca Bożego i serca ludzkiego, które nawzajem ku sobie się wyrywają. Hostia, wyrywająca się z rąk kapłana, to przecież sam Chrystus, dążący w pośpiechu na spotkanie ze stworzeniem, które umiłowało Go ponad wszystko i oczekuje na Niego z wielką tęsknotą. Radość człowieka z przyjmowania Komunii św. wypływa stąd, że jest to najpierw radość samego Boga. Dusza wie o tym, że Bóg niezmiernie się raduje, mogąc w niej zamieszkać. Skoro Bóg jest nieskończony, więc i Jego radość jest bez granic. Skoro Bóg nieskończenie raduje się we mnie -jak wielka powinna być więc moja radość! W ostateczności, duchowe szczęście Marty wynikało z jej doświadczenia Boga, jako Boga niezmiernie szczęśliwego w jej duszy! Jest to jedyny rodzaj szczęścia, o które nie potrzeba się bać, że się je utraci. Gwarancją jego trwałości jest nieodwołalna miłość Boga i Jego niegasnące pragnienie uszczęśliwienia swych stworzeń. Jedyna przeszkoda istnieje po stronie człowieka, a tkwi ona w wygasaniu wiary, które prowadzi do zaniku miłości, a w ostateczności - do grzechu. Skoro więc początkiem prawdziwej radości jest radość Boga, który zamieszkuje w kochającej Go duszy - więc nie trudno pojąć, dlaczego jedynym staraniem Marty było wzrastanie w prawdziwej miłości. Jeśli potrafiła znosić swoje cierpienie bez buntu i zgorzknienia, to tylko dlatego, że w przeróżnych cierpieniach widziała największą szansę na postęp w miłości. Co więcej: pragnąc obarczyć się cierpieniami innych, a zwłaszcza grzeszników - pragnęła żyć miłością najtrudniejszą, czyli najbardziej bezinteresowną, nie lękającą się ponieść ofiary za innych. Taka miłość właśnie najbardziej upodobniła Martę do Chrystusa, czego wyrazem były stygmaty Męki, jakie na sobie nosiła. Marta - egoistka, szukająca za wszelką cenę szczęścia? Masochistka - ponieważ nie bała się heroicznie podjąć cierpienia innych? Jeśli tak, to jak wówczas wytłumaczyć fakt, że ta sama Marta zapalała w innych iskrę radości i szczęścia?
     Żyć przez Pięćdziesiąt lat o samej Komunii św. - to niewątpliwy cud. Ale skłania on do refleksji na temat cudu zupełnie niewypowiedzianego, jakim jest nowe życie, które rodzi się w nas dzięki Eucharystii. Okaże się ono w całej pełni przy Zmartwychwstaniu, gdy spełni się obietnica Jezusa: "Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, nie umrze, lecz będzie żył na wieki". Aż do tego czasu, skarb życia wiecznego, poczętego z Eucharystii, będziemy przeżywali w samej wierze. Lecz wygląda na to, że i poprzez "znak" Marty Jezus pragnie wzmocnić naszą wiarę. W znaku tym niejako "zmysłowo" dotykamy prawdy, że Eucharystia - że sam Bóg jest jedynym i wystarczającym źródłem ludzkiego istnienia. Nie potrzeba wam innego pokarmu, kiedy Ja sam was karmię moim Ciałem - zdaje się On mówić. W istocie rzeczy, z eucharystycznych przeżyć Marty wydobywa się orędzie samego Jezusa: Abyście wierzyli, że nie ziemski pokarm i napój, lecz tylko moje Ciało i Krew dadzą wam prawdziwe życie. Któż wzgardziłby tym szczególnym zaproszeniem dc wiary? Któż nie potrzebowałby jej wzmocnienia w atmosferze powszechnego "bzika" na punkcie materialnej troski o ciało?


ks. Andrzej Trojanowski TChr


Publikacja za zgodą redakcji

nr 1-2/2000