wtorek, 27 lipca 2010

Sierpień 2010 - spotkanie 27 lipca 2010




P. W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

Przyjdź Duchu Święty, napełnij serca Swoich wiernych.
W. I zapal w nich ogień Swojej miłości.

P. Ześlij Ducha Twego, a powstanie życie.
W. I odnowisz oblicze ziemi.

P. Módlmy się: Boże, któryś pouczył serca wiernych światłem Ducha Świętego, daj nam w tymże Duchu poznać, co jest prawe, i Jego pociechą zawsze się radować. Przez Chrystusa Pana naszego.

W. Amen.


Przyjdź Duchu Święty ja pragnę

O to dziś błagam Cię
Przyjdź w swojej mocy i sile,
Radością napełnij mnie.

Przyjdź jako Mądrość do dzieci.
Przyjdź — jak ślepemu wzrok.
Przyjdź jako moc w mej słabości.
Weź wszystko, co moje jest.

Przyjdź jako źródło pustyni.
Mocą swą do naszych dusz.
O niech Twa moc uzdrowienia,
Dotknie, uleczy mnie już.

Przyjdź Duchu Święty, ja pragnę,
O to dziś błagam Cię.
Przyjdź w swojej mocy i sile,
Radością napełnij mnie.

P. O Maryjo bez grzechu poczęta (trzy razy).
W. Módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy.

Boże wszechmogący, stajemy przed Tobą jak niegdyś Samuel i prosimy: „Mów, Panie, bo słucha sługa Twój"! Daj nam łaskę głębokiego zrozumienia, byśmy mogli Twoje słowo pojąć i zachować całym życiem. Amen.



PISMO ŚWIĘTE
Ewangelia św. Jana 19,17-27.







17 A Jezus sam dźwigając krzyż wyszedł na miejsce zwane Miejscem Czaszki, które po hebrajsku nazywa się Golgota*18 Tam Go ukrzyżowano, a z Nim dwóch innych, z jednej i drugiej strony, pośrodku zaś Jezusa. 19 Wypisał też Piłat tytuł winy i kazał go umieścić na krzyżu. A było napisane: «Jezus Nazarejczyk, Król Żydowski». 20 Ten napis czytało wielu Żydów, ponieważ miejsce, gdzie ukrzyżowano Jezusa, było blisko miasta. A było napisane w języku hebrajskim, łacińskim i greckim. 21 Arcykapłani żydowscy mówili do Piłata: «Nie pisz: Król Żydowski, ale że On powiedział: Jestem Królem Żydowskim». 22 Odparł Piłat: «Com napisał, napisałem».
    23 Żołnierze zaś, gdy ukrzyżowali Jezusa, wzięli Jego szaty i podzielili na cztery części, dla każdego żołnierza po części; wzięli także tunikę. Tunika zaś nie była szyta, ale cała tkana od góry do dołu. 24 Mówili więc między sobą: «Nie rozdzierajmy jej, ale rzućmy o nią losy, do kogo ma należeć». Tak miały się wypełnić słowa Pisma: Podzielili między siebie szaty, a los rzucili o moją suknię*. To właśnie uczynili żołnierze. 
    25 A obok krzyża Jezusowego stały: Matka Jego i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena. 26 Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: «Niewiasto, oto syn Twój». 27 Następnie rzekł do ucznia: «Oto Matka twoja». I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie. 
ZDANIE DO POWTARZANIA W SIERPNIU
Oto Matka twoja (J 19, 27).





KOMENTARZ DO PERYKOPY BIBLIJNEJ
Pan Jezus, dając nam z krzyża swój testament czy­niący nas dziećmi Maryi, a Ją naszą Matką, ułożył go w sposób pobudzający do refleksji. To Matka, tracąc Syna, potrzebowała opieki, lecz Jezus uwydatnił sto­sunek Matki do ucznia. Gdyby chodziło tylko o za­pewnienie Matce opieki na starość, słowa skierowane do Niej byłyby już zbyteczne, a słowa te właśnie po­wierzają Matce opiekę nad Janem, który w tym mo­mencie reprezentuje całe pokolenia chrześcijan -braci Jezusa.
Jan Paweł II w encyklice Redemptor hominis" przy­bliża nam tę sprawę i uczy, że Kościół w dzisiejszych czasach w szczególności potrzebuje Matki wraz z Jej macierzyńskim ciepłem i troskliwą opieką, Matki z mi­łością prowadzącej nas do Ojca. Z prawdziwie matczy­ną troską opiekuje się Maryja Kościołem od początku jego istnienia po dzień dzisiejszy. Toteż w 1964 roku, dn. 21. listopada, na zakończenie trzeciem sesji Soboru Watykańskiego II papież Paweł VI nadał Maryi tytuł Matki Kościoła. W chwili, gdy Maryja dała przyzwolenie na to, by stać się Matką Chrystusa, stała się także Mat­ką odkupionych przez Niego ludzi.
Gdy spoglądamy na Cudowny Medalik, na wielką literę M" splecioną z krzyżem jako symbol współcier-pienia Matki z Synem, pamiętajmy o naszym dzisiej­szym rozważaniu i powtarzajmy: Oto Matka twoja.






Podróżnych w dom przyjąć"
Byłem przybyszem, a przyjęliście mnie (Mt 25, 35).
Pan Jezus wyraźnie też utożsamia się z tymi, którzy są przybyszami - a więc przychodzą, czy przyjeżdżają z innych stron licząc, że otworzą się przed nimi drzwi naszych domów. Wiele mówiące jest w tym ewangelicz­nym sformułowaniu łacińskie słowo hospes (wg Wulga-ty), które przetłumaczono na język polski jako przy­bysz". Otóż w obszernym słowniku łacińsko-polskim można doczytać się, że hospes to: gość", przyjaciel", obcokrajowiec".
Przybyszami są ci, którzy są przez nas oczekiwani i mile witani, ale bywają także goście niespodziewani i tacy podróżujący, którzy są nimi z pewnej konieczno­ści np. uchodźcy, uciekinierzy, bezdomni. Czy oni wszy­scy mogą mieć nadzieję, że będą przyjaźnie przez nas przyjęci?
Przede wszystkim zobaczmy, że to sam Zbawiciel był tym, który w czasie swojej działalności nauczycielskiej, w pewnym sensie, był bezdomnym", l Pan Jezus po­wiedział o sobie: Lisy mają nory i ptaki powietrzne -gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł wesprzeć (Łk 9, 58). Pozwalał się Pan Jezus zapraszać na posiłek przez faryzeuszy (por. Łk 7, 36; 11, 37; 14, 1), bywał w domu swoich przyjaciół: Łazarza i jego sióstr, w Betanii. Powołany przez Chrystusa do grona uczniów celnik Mateusz - Lewi, potem sprawił dla Niego wielkie przyjęcie u siebie w domu (Łk 5, 27nn.). Sam Pan Jezus wyraża chęć bycia w domu Za-cheusza - zwierzchnika celników, odpowiadając na jego pragnienie zobaczenia Jezusa. Zacheusz przyjmuje Zbawiciela rozradowany (por. Łk 19, Inn) i to spotkanie okazuje się przełomowym dla odwiedzanego przez Pa­na Jezusa Zacheusza.
Patrząc na Jezusa zauważmy, że już w związku ze swoim narodzeniem, udziałem Wcielonego Syna Bożgo była poniewierka, gdy dla Józefa i brzemiennej Ma­ryi nie otworzyły się drzwi żadnego domostwa w Betle­jem. Potem Święta Rodzina musiała uciekać przed He­rodem do Egiptu, stając się w ten sposób - używając współczesnych określeń - uchodźcami.
Ewangeliczny przybysz" w ciągu wieków miał wiele twarzy". Kiedyś był to bardzo często pielgrzym wędru­jący, czy to do Wiecznego Miasta - Rzymu, czy do ja­kiegoś sanktuarium, a może nawet do Ziemi Świętej. Przyjmowano go z szacunkiem, z zainteresowaniem wysłuchiwano jego opowiadań, zaopatrywano na dal­szą drogę i ze czcią przechowywano pozostawione przez niego pamiątki. Toczące się wojny wiązały się z tym, że było wielu uciekinierów i tułaczy, których zniszczenia wojenne pozbawiły dachu nad głową i środków do życia. Często też te ludzkie wędrówki były związane z prześladowaniami religijnymi. W minionym czasie, gdy zwykle rodziny były liczniejsze, częściej też odwiedzano się i bardziej dbano o wzajemne kontakty. Dzisiaj chce się ten osobisty kontakt zastąpić jedynie rozmową telefoniczną, czy korzystając z Internetu, co jest wielką stratą.
Obecnie tymi, którzy pilnie potrzebują przyjęcia ich, w szerokim tego słowa znaczeniu, to przede wszystkim uchodźcy. Konflikty wojenne, aktualnie dziejące się w różnych częściach świata, spowodowały m.in., że oko­ło 40. milionów ludzi zostało zmuszonych do opuszcze­nia domostw (dane z czerwca 2008 r., Radio Watykań­skie). W czasie wojny w Rwandzie (Afryka), w Ganię był obóz, który mieścił milion uciekinierów. Nie trzeba dużej wyobraźni, by uzmysłowić sobie, jakie w takim tymcza­sowym skupisku ludzi były warunki ich życia. Podobne­go rodzaju cierpienia niosła naszym Rodakom tułaczka i poniewierka w czasie II. wojny światowej.
Inny bolesny problem współczesności to bezdom­ność. Obecnie, na całym świecie jest około l mld bez­domnych (dane z listopada 2007 r., Radio Watykań­skie). To smutne zjawisko, niestety, ma miejsce i w na­szej Ojczyźnie. Bezdomny to ktoś bez - domu", kto czuje się niepotrzebnym, to człowiek duchowo okale­czony, bo nie realizuje się w jego życiu jedna z istot­nych ludzkich potrzeb - potrzeba przynależności. Nie dla uproszczenia, ale ku lepszemu zrozumieniu tego bolesnego zjawiska trzeba zobaczyć, że najczęściej bezdomność - to finał pewnego procesu, w którym są ze sobą powiązane: uzależnienie od alkoholu, brak pra­cy, nieudane związki międzyludzkie. Piszący te słowa mógł też to zaobserwować osobiście, w czasie okazjo­nalnego pełnienia posługi kapłańskiej, w jednym ze schronisk dla bezdomnych".
Myśląc o przyjmowaniu w duchu Ewangelii tego ro­dzaju przybyszów", warto w tym miejscu przypomnieć znamienne wydarzenie z czasów pontyfikatu Sługi Bo­żego Jana Pawła II. W ramach obchodów Wielkiego Ju­bileuszu Chrześcijaństwa, 15. czerwca 2000 roku, Jan Paweł II spotkał się na wspólnym obiedzie z grupą ubogich i bezdomnych. W holu Auli Pawła VI zgromadzi­ło się 200 osób, do których Ojciec Święty skierował m.in. takie oto słowa: Wśród licznych spotkań jubileuszowych, to niewątpliwie jest dla mnie jednym z najważniejszych i najbardziej znaczących. Chciałem się z wami spotkać, chciałem dzielić z wami stół, żeby wam powiedzieć, że jesteście w sercu Papieża... Niewiele czasu mogę spędzić z wami, ale was zapewniam, że każdego dnia towarzy­szę wam modlitwą i uczuciem. Kiedy patrzę kolejno na każdego z was, myślę o tych, którzy w Rzymie, którzy we wszystkich zakątkach świata przeżywają chwile prób i trudności. Chciałbym podejść do każdego, by powie­dzieć mu, by nie czuł się samotny, bowiem Bóg go ko­cha. Papież was kocha, drodzy bracia i siostry, wraz z nim cały Kościół otwiera ramiona w geście przygarnię­cia i braterstwa. Na dzień tego spotkania został wybrany czwartek, dzień przywołujący na pamięć Wieczerzę Pań­ską. Każdy z obecnych ubogich i bezdomnych - męż­czyzn, kobiet, dzieci, którzy reprezentowali różne kraje i religie, otrzymał od Ojca Świętego drobny upominek, różaniec i kopertę z pewną sumą pieniędzy. Na uwagę zasługuje także krótki komentarz tego niezwykłego wydarzenia, jaki napisała siostra Małgo­rzata Chmielewska, opiekunka bezdomnych, przełożna polskiej Wspólnoty Chleb Życia": Ubodzy przy wspólnym stole z Papieżem! Ojciec Święty raz jeszcze przypomniał nam tę wielką prawdę: ubodzy są w sercu Kościoła, w sercu Papieża. Są naszymi braćmi, nie pod­opiecznymi, l chociaż po tym obiedzie bezdomni wrócili do swoich schronisk, a nawet z powrotem na ulice, to wrócili bogatsi...





Na kartach Nowego Testamentu znajdujemy bardzo wyraźne zachęty do świadczenia gościnności: Przestrze­gajcie gościnności'(Rz 12,13). Okazujcie sobie wzajemną gościnność bez szemrania (l P 4, 9). Te zachęty są zapi­sane w kontekście pouczeń o miłości, bo są przecież jednym z konkretnych jej przejawów. Natchniony autor listu do Hebrajczyków wskazując na różne przykłady wiary, wymienia też i Rahab, która nie zginęła razem z niewierzącymi, bo przyjęła gościnnie przysłanych na zwiady(Hbr 11, 31). Wzywając do miłości braterskiej po­ucza: Nie zapominajcie też o gościnności, gdyż przez nią niektórzy, nie wiedząc, aniołom dali gościnę (Hbr 13, 2). Z pewnością chodzi w tym uzasadnieniu wartości cnoty gościnności o zapisane na kartach Biblii okoliczności związane z narodzinami Samsona (Sdz 13), czy o młode­go Tobiasza i anioła Rafała (Tb 5, 4-22; 12, 15-20), ale przede wszystkim jest tu nawiązanie do gościnnego przyjęcia przez Abrahama trzech tajemniczych wędrow­ców. Biblijny opis tej niezwykłej wizyty sugeruje, że to sam Bóg był w gościnie u Abrahama, co obrazowo ma podkreślić zażyłość patriarchy Abrahama z Bogiem (Rdz 18, 1-15). W niepowtarzalny sposób przedstawia te od­wiedziny Boga u Abrahama szeroko znana ikona Andrie-ja Rublowa - Trójca Święta" (początek XV w.).
Cnota gościnności wyrastająca na gruncie ewange­licznej miłości, była kultywowana od początku Kościoła i przez dalsze wieki jego historii. Była też bardzo prze­strzegana w naszej polskiej, chrześcijańskiej tradycji. Więcej niż tylko symbolem było - jak niektórzy opo­wiadają - że w niektórych regionach, dom stał zawsze otworem dla przybysza, a na stole leżał chleb, którym chętnie dzielono się z przybywającym. Tak wiele mówi powiedzenie: Gość w dom - Bóg w dom. Polska go­ścinność" jest czymś, co pozytywnie wyróżniało nas wśród innych narodów.
Wydaje się jednak, że ostatnie dziesiątki lat przynio­sły, niestety, zmiany obyczajów i w dziedzinie gościn­ności. Praktyka tej cnoty, z pewnością, nie jest łatwa w naszej teraźniejszości, i to z wielu powodów. Ale też nie powinno być z cnotą gościnności tak, że może je­dynym jej wyrazem będzie zachowanie pięknego zwy­czaju stawiania na wigilijnym stole dodatkowego na­krycia dla niespodziewanego przybysza. Trzeba zrobić wszystko, żeby przy tym pustym talerzu", na wigilijnej wieczerzy, jednak ktoś zasiadł!
W jadalni dawnego dworu w Lipnicy (obecnie jest tam dom zakonny Sióstr Urszulanek) znajdował się wielki, rozsuwany stół przy którym mogły zasiąść 24 osoby i wokół tego stołu jest wyrzeźbiony napis: U sto­łu twego pomnij na ubogiego.
Gościnność - to znak otwartości wspólnoty domowej i każdej innej wspólnoty, na drugiego człowieka. Dla większości ludzi dom był, jest i pozostanie miejscem szczególnym. Dom rozumiany nie tylko jako mieszkanie, zespół mebli i sprzętów, ale przede wszystkim jako miejsce, gdzie ludzie są razem, które niesie poczucie bezpieczeństwa, które jest szczęśliwą przystanią, oazą. Dom - to część istoty człowieka a nie, jak to swego cza­su sformułował francuski architekt i urbanista Le Corbu-sier (zm. 1965 r.), że dom - to maszyna do mieszkania. Zaproszenie kogoś do własnego domu, gdy ta rzeczywi­stość domu jest właściwie rozumiana, to dowód zaufanią do tego kogoś, to pragnienie podzielenia się szczę­ściem z drugim, z tego, że się ten dom ma.
Taka jest Chrystusowa Ewangelia, że w podróż­nych" - przybyszach", czy to tych z konieczności jak: uchodźcy, uciekinierzy, bezdomni, czy w miłych dla nas gościach, którzy pukają do naszego domu, mamy wi­dzieć samego Pana Jezusa. Nasza otwartość i przyjazne nastawienie wobec innych ludzi oraz gotowość do wielkodusznego dzielenia się z nimi posiadanym do­brem i to nie tylko z tymi, którzy są nam bliscy, to waż­ne rysy naszej chrześcijańskiej miłości, aby była ona autentyczna.
Kiedy zastanawiamy się nad przyjmowaniem, w du­chu Chrystusowej Ewangelii, pod nasz dach innych ludzi, to chciałbym jeszcze w tym miejscu zasygnalizować tyl­ko inną sprawę związaną z tym rozważaniem. Otóż Pan Jezus także mówi bardzo jednoznacznie, że kto by przy­jął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje (Mt 18, 5). Przyjęcie Chrystusa do swojego domu i w ten sposób, może być rozpatrywane w wielu wymiarach, z adopcją dziecka włącznie, ale to już tematy do osob­nych rozważań.
W praktyce każdej cnoty potrzeba roztropności, bo jak wskazuje św. Bernard z Clairvaux roztropność jest kierowniczką i drogowskazem cnót. Ta kardynalna cnota roztropności jest konieczna, aby m.in. umieć odróżnić roztropne działania prowadzące do dobra, od egoistycz­nego wyrachowania i wygodnictwa, którymi niekiedy chce się usprawiedliwić niegościnność.
Na tej ziemi wszyscy jesteśmy pielgrzymami do nie­bieskiej ojczyzny. Ufamy, że u kresu naszych dni przywędrujemy do Domu Bożego. Jeśli drzwi naszych do­mów na ziemi były otwarte dla naszych bliźnich, mo­żemy spodziewać się, według obietnicy Pana Jezusa, że będziemy przyjęci do domu Ojca, w którym jest miesz­kań wiele (por. J14, 2).
Zadania:
1. Włączę się, według moich możliwości, w akcje pomo­
cy uchodźcom i bezdomnym!
2. Uważnie rozeznam, w moim najbliższym otoczeniu,
kogo potrzebującego mogę zaprosić do mojego sto­
łu; komu, choćby czasowo, użyczyć schronienia?
SPOJRZENIE NA MATKĘ BOŻĄ 
Aktualność dogmatu Wniebowzięcia NMP


W dniu 1. listopada 1950 r. papież Pius XII ogłosił dogmat o Wniebowzięciu NMP. Głównym sformułowa­niem są słowa: Ogłaszamy, oświadczamy i orzekamy, iż jest dogmatem objawionym przez Boga, że Niepokala­na Boga rodzica, zawsze Dziewica Maryja, po zakończe­niu ziemskiego życia została z ciałem i duszą wzięta do niebieskiej chwały. W dokumencie tym papież stwier­dza, że Wniebowzięcie jest następstwem Niepokalane­go Poczęcia. Podkreśla także jednomyślność wiernych o tej prawdzie tak na Wschodzie jak i na Zachodzie. Wykazuje też związek Wniebowzięcia z całością Obja­wienia. Przytacza teksty biblijne, racje teologiczne i mo­tywy definicji tego dogmatu.





Syn Boży wziął we Wcieleniu ciało z Maryi Panny, w nim zmartwychwstał i wstąpił do nieba. Tym samym dziewicze ciało, które Boga zrodziło, nie może podle­gać śmierci. Kochający Syn w pierwszym rzędzie uczci swoją Matkę zabierając Ją z ciałem tam, gdzie udał się po Zmartwychwstaniu, aby przygotować miejsce swym uczniom. Jeśli sługa ma przebywać tam, gdzie jego Pan, to tym bardziej Jego Matka Maryja. A Matką tą jest Dziewica, która została zachowana od grzechu pierworodnego, Niepokalana, błogosławiona między niewiastami.
Na ten temat wypowiadali się m.in.: św. Robert Bel-larmin, św. Franciszek Salezy, św. Jan Damasceński. Całe życie tu, na ziemi, jest wysiłkiem osiągnięcia nie­ba. Walki o zbawienie nie wygramy bez łaski Bożej. Najpewniejszą drogą do nieba jest wołanie o pomoc Maryi, o pomoc w nawróceniu, uświęceniu i zbawie­niu. Święty Bonawentura twierdzi, że ci, którzy dostę­pują opieki Maryi już tu na ziemi, są uważani przez świętych w niebie za ich współtowarzyszy. Ten, co no­si na sobie znamię sługi Maryi, wpisany jest w księgę życia.
Dogmat Wniebowzięcia NMP jest bardzo aktualny w czasach zmaterializowania i odstępstwa od Boga. Wniebowzięcie NMP uczy, że Bóg jest naszym stwórcą i ostatecznym celem. Wiara we Wniebowzięcie NMP umacnia wiarę w nasze zmartwychwstanie oraz czyni tę wiarę bardziej aktywną. Przybliżając się do tronu łaski spotkamy tam Niepokalaną, która z duszą i ciałem orę­duje za nami w niebie.






PATRON MIESIĄCA SIERPNIA
Św. Maksymilian Maria Kolbe (14. sierpnia)






Życiorys św. Maksymiliana Marii Kolbego

Rajmund urodził się 8 stycznia 1894 roku w Zduńskiej Woli koło Łodzi, z małżonków Juliusza Kolbego († 1914) i Marianny z Dąbrowskich († 1946).



W dniu urodzin otrzymał Chrzest święty w kościele parafialnym pw. Wniebowzięcia NMP. Był drugim z kolei dzieckiem Kolbów. Rodzice trudnili się tkactwem chałupniczym, ale z powodu ciężkich warunków materialnych byli zmuszeni zwinąć warsztat i przenieść się do Łodzi, potem do Pabianic, gdzie ojciec pracował w fabryce, a matka prowadziła sklepik i pracowała jako położna (ok. 1897).
Rodzice Rajmunda należeli do III Zakonu św. Franciszka. Ojciec, ogarnięty szczerym patriotyzmem, chętnie czytał swoim synom patriotyczne książki. Chłopcy "zarażeni" od ojca najchętniej bawili się w rycerzy i rysowali na płotach polskie orły. Pierwsze nauki pobierali w domu rodzinnym.





Rajmund jako chłopiec lubił także nieraz i poswawolić. Pewnego dnia w takiej sytuacji zawołała z wyrzutem matka: "Mundziu, co z ciebie będzie!?". Słowa te utkwiły mu długo w pamięci. Powoli chłopiec poważniał. Kiedy miał 12 lat, ukazała mu się Najświętsza Maryja Panna, trzymająca w rękach dwie korony: białą i czerwoną. Zapytała chłopca, czy je chce, a równocześnie dała mu do zrozumienia, że korona biała oznacza czystość, a czerwona męczeństwo. "Odpowiedziałem, że chcę. Wówczas Matka Boża mile na mnie spojrzała i znikła". Było to w kościele parafialnym w Pabianicach.
W 1907 roku franciszkanie konwentualni ze Lwowa prowadzili w Pabianicach misje. Rajmund wraz ze swoim starszym bratem Franciszkiem, postanowił wstąpić do franciszkanów. Obaj przedarli się przez granicę z zaboru rosyjskiego do zaboru austriackiego, do Lwowa, gdzie wstąpili do małego seminarium franciszkanów konwentualnych. W trzy lata potem podążył za nimi brat najmłodszy, Józef. Lwów przypomniał Rajmundowi czasy, kiedy to w katedrze lwowskiej przed cudownym obrazem Matki Bożej łaskawej król polski, Jan Kazimierz, ogłosił Maryję Królową Polski i złożył na Jej ręce ślubowanie (1656). Przed tym samym obrazem postanowił i on także poświęcić się Maryi. "Z twarzą pochyloną ku ziemi - napisze w swoich pamiętnikach - obiecałem Najświętsza Maryi Pannie, królującej na ołtarzu, że będę walczył dla Niej. Jak? - nie wiedziałem, ale wyobrażałem sobie walkę orężem materialnym".
Szybko jednak doszedł do przekonania, że walki zbrojnej nie da się pogodzić ze stanem duchownym, który sobie zamierzał obrać. Postanowił zatem zrezygnować z kapłaństwa i poświęcić się jako żołnierz walce w obronie Ojczyzny. Wtedy to właśnie na terenie Austrii tworzyły się podziemne organizacje wojskowe, mające na celu wyzwolenie Polski spod okupantów. Tworzyły się legiony polskie. Kiedy Rajmund z bratem byli już zdecydowani, przybyła do nich w odwiedziny matka. Skoro jej wyjawili swój zamiar, wtedy wyznała, że wraz z ojcem postanowiła poświęcić się na wyłączną służbę Bożą. Rajmund uznał w tym dla siebie znak woli Bożej, że ma pozostać. Poprosił też niebawem o przyjęcie do nowicjatu (1910). W rok potem złożył śluby czasowe.
Ponieważ w małym seminarium ukończył klasę ósmą gimnazjalną, w roku 1912 przełożeni wysłali go na dalsze studia do Krakowa. Stąd wszakże ze względu na jego niezwykłe zdolności skierowano go jeszcze tego samego roku 1912 do Rzymu, gdzie zamieszkał w międzynarodowym kolegium serafickim. Równocześnie uczęszczał na znany uniwersytet papieski, prowadzony przez jezuitów, Gregorianum. Studia filozoficzne (1912-1915), jak i teologiczne (1915-1919) uwieńczył dwoma doktoratami. Rajmund okazywał nadto wybitne uzdolnienia matematyczno-fizyczne. Napisał artykuł pt. Etereoplan o pojeździe międzyplanetarnym.
Dnia 1 listopada 1914 roku Kolbe złożył profesję uroczystą, w czasie której dodał sobie imię Maria. Dnia 28 kwietnia 1918 roku Kolbe otrzymał święcenia kapłańskie. Rzym był dla o. Kolbego opatrznościowy. W stolicy chrześcijaństwa zrozumiał, że nie tylko Polska, ale i cały świat powinien należeć do Chrystusa. W 1917 roku przypadały dwie rocznice, które o. Kolbemu dały wiele do myślenia: 400-lecie wystąpienia Marcina Lutra i 200-lecie powstania masonerii. Dwie te okazje wykorzystali wrogowie Kościoła dla zamanifestowania do niego nienawiści. Burmistrz Rzymu, Żyd, Ernest Nathan, został wielkim mistrzem masońskim. Zarządził on obchody z czarnym sztandarem giordanobrunistów, na którym był znak Lucyfera, depczącego św. Michała Archanioła. W czasie pochodu wołano: "Diabeł będzie rządził w Watykanie, a papież będzie jego szwajcarem (gwardzistą; sługą)". Maksymilian jako świadek patrzył z najwyższym bólem i oburzeniem, jak można było w Wiecznym Mieście dopuścić do takiej prowokacji. Jeszcze więcej drażniła go obojętność tłumu gapiów, nie reagującego na to bluźnierstwo. Równocześnie w tym samym roku 1917 świat katolicki obchodził rocznicę 75-lecia objawienia się NMP Alfonsowi Ratisbonne.
Wspomniane wypadki natchnęły Maksymiliana, ażeby utworzyć z jednostek najbardziej bojowych i oddanych Maryi Niepokalanej rodzaj bractwa, które by skupiało w swoich szeregach wszystkich ludzi, którym sprawa królestwa Bożego na ziemi leży na sercu. W porozumieniu zatem z przełożonymi i po naradzie ze spowiednikiem w tym samym roku 1917, gdy był jeszcze subdiakonem, założył wśród swoich kolegów Rycerstwo Niepokalanej (Militia Immaculatae).
W 1919 roku o. Maksymilian powrócił do Polski. Bardzo się ucieszył, że jest już wolna. Postanowił dołożyć wszystkich sił, by była królestwem Niepokalanej. Zaczął więc werbować ochotników do Rycerstwa Niepokalanej. W styczniu 1922 roku zaczął wydawać w Krakowie Rycerza Niepokalanej. Przełożeni jednak w obawie, że o. Kolbe zadłuży klasztor, wysłali go do Grodna, gdzie Święty założył zaraz drukarnię. Pracował niestrudzenie nad nowym dziełem, które uważał za program swojego życia. Ale też owoce rychło okazały się w całej pełni: w 1927 roku Rycerz Niepokalanej wychodził już w nakładzie 70 000 egzemplarzy, a liczba członków Milicji Niepokalanej (MI) wzrosła do 126 000 członków.
Prawdziwy wszakże rozmach nastąpił dopiero wtedy, gdy o. Kolbe przeniósł swoje dzieło do Teresina, 42 km od Warszawy. W roku 1927 założył tu Niepokalanów. Kiedy wybuchła wojna światowa w 1939 roku, klasztor w Niepokalanowie liczył 13 ojców, 18 kleryków nowicjuszów, 527 braci profesów, 82 kandydatów na braci i 122 chłopców w małym seminarium. Był to więc największy klasztor w owych latach na świecie i jeden z największych, jakie znają dzieje Kościoła.
Nakład Rycerza Niepokalanej doszedł do 750 000 egzemplarzy, Rycerzyk Niepokalanej dla dzieci miał nakład 221 000 egzemplarzy, Mały Dziennik osiągnął już cyfrę 137 000 egzemplarzy, a jego wydanie niedzielne 225 000 egzemplarzy. Od roku 1938 Niepokalanów posiadał własną radiostację. Nie obywało się oczywiście bez trudności. Prasa wolnomyślna robiła wszystko, by dzieło ośmieszyć i odstręczyć od niego przyjaciół, ale twór Niepokalanej pokonywał wszystkie przeszkody.
W 1930 roku o. Kolbe opuszcza Niepokalanów i w towarzystwie 4 współbraci za zezwoleniem przełożonego generalnego udaje się do Japonii, do miasta Nagasaki, gdzie zakłada drugi Niepokalanów. W 1931 roku otworzył tam nowicjat, a w 1936 roku małe seminarium.
W tym roku Rycerz Niepokalanej w języku japońskim miał już nakład 65 000 egzemplarzy. "Szaleniec Boży" zamierzał otworzyć podobne do Niepokalanowa polskiego i japońskiego ośrodki w całym świecie ku chwale Niepokalanej i rozszerzeniu Jej królestwa na ziemi. To jednak było piekłu za wiele. Bohaterskie życie miał Święty zakończyć jeszcze piękniejszą śmiercią. Czerwona korona męczeństwa była już blisko.



Właśnie o. Maksymilian powrócił do kraju, by podeprzeć Niepokalanów polski, który w czasie jego nieobecności przeżywał kryzys. I kiedy wszystko ponownie zaczęło iść z dynamicznym rozmachem, wybuchła wojna, a po niej nastała noc okupacji.
Dnia 19 września Niemcy przystąpili do likwidacji Niepokalanowa. Wraz z o. Kolbe pozostali bracia zostali również aresztowani i umieszczeni w obozie w Amtlitz (między 24 września a 8 listopada). Stąd wywieziono ich do Ostrzeszowa (od 9 listopada do 8 grudnia 1939 roku). W samą uroczystość Niepokalanej, 8 grudnia, nastąpiło zwolnienie z obozu.
O. Kolbe natychmiast powrócił do Niepokalanowa. Tu zajął się przygotowaniem 3000 miejsc dla wysiedlonych z Poznańskiego, wśród których Żydów było 2000. Zorganizował nieustanną adorację Najśw. Sakramentu, otworzył warsztaty naprawy zegarków i rowerów, wystawił kuźnię i blacharnię, zorganizował krawczarnię i dział sanitarny. 17 lutego 1941 roku gestapo zabrało o. Kolbego do Warszawy na osławiony Pawiak. 25 maja 1941 roku wywieziono go do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Otrzymał numer 16 670.
Pod koniec lipca 1941 roku uciekł jeden z więźniów z bloku o. Kolbego. Wściekły komendant nakazał zwołać na plac cały blok i co dziesiątego wytypowanego przez siebie więźnia skazał na śmierć głodową, w specjalnie na to przygotowanym bunkrze. Wśród przeznaczonych na śmierć znalazł się Franciszek Gajowniczek. Nieszczęśliwy westchnął, że musi opuścić żonę i dzieci. Wtedy stała się rzecz, która zdumiała katów. Z szeregu wyszedł o. Kolbe i prosił, by jego skazano na śmierć zamiast Gajowniczka, który stał obok niego. Na pytanie: kim jest? odparł, że jest kapłanem katolickim. Jest samotny, a Gajowniczek ma żonę i dzieci. Poszedł na śmierć wraz z 9 towarzyszami do bloku śmierci, nr 13. Bunkier, który dotąd był miejscem przekleństw i rozpaczy, pod przewodnictwem o. Maksymiliana stał się przybytkiem Bożej chwały. Modlono się i śpiewano nabożne pieśni. Przyzwyczajony do głodu o. Kolbe przeżył w bunkrze dwa tygodnie bez kruszyny chleba i kropli wody. Wreszcie oprawcy dobili go zastrzykiem fenolu. Stało się to 14 sierpnia, w wigilię Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny 1941 roku. O. Kolbe miał zaledwie 47 lat.
Dnia 17 października 1971 roku papież Paweł VI dokonał osobiście uroczystejbeatyfikacji Męczennika w obecności dziesiątków tysięcy wiernych z całego świata i ponad 3000 pielgrzymów polskich. Dnia 10 października 1982 roku Ojciec święty Jan Paweł II dokonał jego kanonizacji.
Kult św. Maksymiliana rozszedł się lotem błyskawicy po Polsce. Diecezja koszalińsko-kołobrzeska ogłosiła go swoim patronem. W Zduńskiej Woli, dzięki inicjatywie miejscowego proboszcza, powstał Ośrodek Pamięci św. Maksymiliana. Zachował się tu szczęśliwie dom rodzinny Świętego przy ulicy jego imienia. Św. Maksymilian Maria Kolbe pozostanie w dziejach Kościoła w Polsce jako jedna z najpiękniejszych jego postaci. Człowiek, który zaufał Niepokalanej, nie zawiódł się, bo zawieść się nie mógł. Do roku 1982 ku czci Świętego wystawiono w Polsce 61 kościołów i kaplic, a za granicą - 35.





Z tekstu Księdza Wincentego Zaleskiego SDB "Święci na każdy dzień", Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa 1998

Nowenna za wstawiennictwem św. Maksymiliana
Boże, który nieustannie wspierasz rodzinę ludzką swoim błogosławieństwem i dajesz jej wzory świętości, prosimy Cię, abyśmy wiernie naśladowali wzór św. Ojca Maksymiliana i przez wspólne oddanie Niepokalanej szerzyli Królestwo Chrystusowe.
Św. Ojcze Maksymilianie, który z miłości oddałeś
życie dla ocalenia bliźniego, w imię tej miłości wspo­
móż mnie swoim wstawiennictwem i uproś mi łaskę
................... , o którą pokornie proszę.
Ojcze nasz..., Zdrowaś Maryjo..., Chwała Ojcu...
ZADANIE APOSTOLSKIE NA SIERPIEŃ
Przeżywanie bliskości Maryi
Jej Macierzyńskiej miłości.

WYKŁAD 
Dziewiąta rada Apostolatu Maryjnego
Pozyskaj inne osoby dla idei Apostolatu Maryjnego\ Nie opuszczajcie się w gorliwości. Bądźcie płomiennego ducha (Rz 12, 11). 
Chrześcijanin, żyjący życiem Bożym, winien odpowiedzieć ofiarowaniem siebie samego Bogu na duchową służbę, tzn. na życie zgodne z wymagania­mi Bożymi. Będzie to dowód świadomego uznania Boga i przyjęcia Jego poleceń. Będzie to liturgia życia, pełny rozwój osobowości człowieka. Święty Paweł w Liście do Rzymian, w rozdziale dwunastym, w praktyczny sposób wyjaśnia nam zasady życia chrześcijańskiego.
Posynodalna adhortacja apostolska Christifideles laici" o powołaniu i misji świeckich w Kościele i w świe­cie, uczy nas czynnego zaangażowania się w parafii, po­nadto: Wierni mają prawo swobodnego zakładania sto­warzyszeń i kierowania nimi dla celów miłości lub po­bożności, albo ożywienia chrześcijańskiego życia, a tak­że do odbywania zebrań dla wspólnego osiągnięcia tych celów, (rozdział II, p. 29).
Śp. Ks. Prof. Teofil Herrmann uczył nas, że ODWAGA jest cechą Apostoła Maryjnego. Jest ona nieodzowna w służbie Bożej. Odwaga zatem musi się stać integral­ną częścią naszych chrześcijańskich i apostolskich obowiązków, by pozyskiwać inne osoby do idei Aposto­latu Maryjnego.











Przez 50 lat nic nie jadła 
i nic nie piła

     Chociaż Marta Robin zmarła już dziewiętnaście lat temu, to jednak we Francji "pełno jej" wszędzie: w ruchach chrześcijańskiej odnowy, w nowopowstałych wspólnotach zakonnych, w książkach, artykułach.. . A to płynie z faktu, że przez jej dom przewinęło się ponad sto tysięcy ludzi, a dla każdej z osób spotkanie z Martą stało się źródłem nowej mocy, nowego spojrzenia na życie, a niejednokrotnie początkiem prawdziwego nawrócenia.     W opublikowanych świadectwach ludzi na temat tych spotkań nieustannie przewija się jeden wątek: każdy przeżył swego rodzaju szok czy wewnętrzne poruszenie (mniejsza o słowo) z powodu uderzającego "paradoksu". Otóż każdy, kto pochylał się nad łóżkiem Marty, mniej lub bardziej uzmysławiał sobie rozmiar jej cierpienia. Powszechnie było wiadomo, że prócz cierpienia, związanego z całkowitym paraliżem, Marta uczestniczyła w męce Jezusa. Od czwartku do niedzieli była "nieobecna" dla otoczenia, przeżywając mistycznie, lecz realnie, krwawo, poszczególne etapy Męki. W ciągu pozostałych dni tygodnia na jej czole pozostawały nieraz ślady zaschniętej krwi. W jej drobnym ciele koncentrował się bezmiar cierpienia, wobec którego stawało się jak przed głębokim misterium. 
Lecz - właśnie "paradoksalnie" dla logiki tego świata - z głębi tego cierpienia wydobywały się nie rozgoryczenie i bunt, lecz przedziwny pokój i pogoda. Spotkanie z Martą, trwające przeciętnie kilka minut, szybko i niepostrzeżenie przechodziło w duchowe porozumienie. Potrafiła w ciągu chwili "pojąć" cały ciężar życia, z jakim się do niej przychodziło, wziąć go niejako na siebie i przepoić światłem swej niezwykłej ufności. Z pośród wielu świadectw na ten temat przytoczmy jedno, którego autorem jest obecny redaktor naczelny chrześcijańskiego tygodnika L'Homme Nouveau (Nowy Człowiek): "Wiadomo, że Marta była sparaliżowana od 1928 r. i niewidoma od 1939, ja stykałem się z nią w latach 1946-1981, to znaczy przez okres trzydziestu pięciu lat. Nigdy nie liczyłem, ale sądzę, Że w latach 1954-68 odwiedziłem ją przynajmniej ze sto razy. W ciągu tego okresu patrzyłem na głowę Marty, położoną zawsze na tym samym miejscu, na boku. Spoglądałem na jej kołdrę, która z grubsza rysowała sylwetkę jej ciała. Było oczywiste to, że jej nogi nie były wyciągnięte, lecz zgięte w kolanach (leżała na nich). Sparaliżowana, leżała całkowicie nieruchomo. Niewidoma, przebywała stale w półmroku, ponieważ najmniejszy promień światła zadawał jej ból nie do zniesienia (...). Tym, co w moim przekonaniu stanowi o największym świadectwie jej życia, to jej pokój, radość i niewzruszona ufność. Zastanawiałem się nieraz, jak ja zachowałbym się w podobnej sytuacji (...). Cierpiała, lecz w sercach wszystkich tych, którzy opuszczali jej pokój, zamieszkiwała nowa radość, której dotąd nie zaznali. Ileż to razy sam wchodziłem do niej, pełen problemów, a niekiedy i ciężkich zmartwień. Ona brała to wszystko na siebie, porozmawiała i - nie wiadomo jak - przywracała ufność i wewnętrzną radość. Moc zmartwychwstawania, która wypływa z wysokości Krzyża, tworzyła nieustanny rytm wszystkich spotkań i rozmów z Martą".
     Od księdza Fineta, ojca duchownego Marty, dowiadujemy się o kilku epizodach z jej młodości. W wieku dorastania ciężko chorowała i myślała, że wkrótce umrze. Przeżyła jednak, lecz nie mogła chodzić. Siedziała w swoim fotelu i wyszywała. W czasie kolejnego ataku choroby, gdy przekonana już była o bliskiej śmierci, ujrzała św. Tereskę od Dzieciątka Jezus. Dowiedziała się, że posiada wybór: albo pójść do nieba natychmiast, albo przyjąć misję wynagradzania za grzechy, cierpiąc w jedności z Chrystusem w intencji odrodzenia Kościoła i życia chrześcijańskiego we Francji. Od 1928 r. Marta zaczyna w ogóle nie spać, nie jeść i nie pić. W uroczystość Ofiarowania Pańskiego 1932 r. traci czucie w rękach i nogach. Od tej pory, aż do śmierci, leży na nogach, zgiętych w kolanach. Cóż działo się w ciągu tysięcy nieprzespanych nocy? Spełniało się jej pragnienie, jakie wyraziła w swym akcie całkowitego zawierzenia woli Bożej: "Najdroższy mój Zbawicielu! Przyjmij moją ofiarę całopalną, jaką nieustannie składani Ci w ciszy. Zechciej przemienić ją w dobra duchowe dla tylu milionów serc, które Ciebie nie kochają; przyjmij ją dla nawrócenia grzeszników, powrotu błądzących i niewiernych, i dla uświęcenia Twych najdroższych kapłanów..." Podczas, gdy inni spoglądają na nią niekiedy z politowaniem, sama Marta doświadcza niepojętego dla świata szczęścia, płynącego z zacieśniania swych więzów z Bogiem. Jakże czymś wspaniałym jest wiara: wierzyć wtedy, gdy się nie widzi, wiedząc tylko to, że "Bóg powiedział"; wiedza bez widzenia zapala w duszy światło, którego promienie pozwalają nam odkryć wielki świat, jaki nosimy w sobie, a którego istnienia nawet nie przeczuwaliśmy.

Marta Robin
     Marta nie mogła przełknąć nawet kropli wody, a jednak przyjmowała Komunię św. Był to jej jedyny pokarm przez ponad pół wieku. Jakiekolwiek oszukaństwo w tym względzie zostało wykluczone przez wielu lekarzy, którzy z wielką skrupulatnością czuwali nad nią i badali jej zachowanie. Najczęściej przyjmowała komunię św. z rąk księdza Fineta, lecz przytoczmy najpierw świadectwo ks. Marzioux, który odwiedził Martę w lutym 1939 r.:"Przede wszystkim uderzyła mnie jej niezwykła pokora. Na moje liczne pytania odpowiadała zawsze z tą samą precyzją... W którymś momencie rozmowy - wspomina kapłan - Marta powiedziała z ożywieniem: "Jezus już przyszedł". Ja sam natomiast nie słyszałem nawet szczekania psa, zapowiadającego przybycie wieczornego gościa. Po chwili, ks. Finet wszedł do pokoju, niosąc komunię św. Jeszcze przed tym spotkaniem, ks. Finet uprzedził mnie, mówiąc: "Marta nie może przyjmować żadnego pokarmu. Proszę jedynie przybliżyć Hostię do jej warg. Hostia sama zostanie wchłonięta". I tak się stało: ku memu zdziwieniu, hostia wymknęła się z mych palców w momencie, gdy przybliżałem ją do ust Marty". Dodajmy bardziej szczegółowy opis ks. Fineta: Marta przyjmowała Komunię św. w sposób zdumiewający... Podaną jej hostię przyjmowała bez połykania, do którego była absolutnie niezdolna. Wszyscy ci, którzy podawali jej komunię, mieli wrażenie, jakoby hostia wyrywała się im z palców. Mnie samemu kilkakrotnie przydarzyło się, że nawet z odległości ok. 20 cm hostia sama trafiała wprost do jej ust. Historia ta wydawała się co najmniej śmieszna pewnemu księdzu z Wietnamu, zanim nie odprawił mszy św. w pokoju Marty. W czasie udzielania jej komunii miał się na baczności, trzymając pewnym chwytem małą hostię. Lecz i tak wymknęła mu się z palców, przemierzając sama kilkucentymetrową odległość.
     Ceniony filozof i pisarz - Jean Guitton, który napisał także książkę o Marcie, zapytał ją kiedyś wprost na temat tego niezwykłego zjawiska.«Tak, to jest cały mój pokarm - odpowiada Marta - Zwilżają mi usta, ale niczego nie mogę przełknąć. Hostia wnika we mnie, lecz ja sama nie wiem, jak. Eucharystia nie jest zwykłym pokarmem. Za każdym razem, nowe życie we mnie się wlewa. Jezus jest w całym moim ciele, jakbym zmartwychwstawała. Komunia jest czymś więcej, niż zjednoczeniem: jest stopieniem się w jedno». W czasie jeszcze innego spotkania, jakby lekko zniecierpliwiona, Marta wyznaje: Mam ochotę wołać do tych, którzy ciągle mnie pytają, czy naprawdę nie jem! - że jajem więcej niż oni, ponieważ karmię się eucharystycznym Ciałem i Krwią Jezusa. Chciałabym im powiedzieć, że to oni sami powstrzymują w sobie efekty tego pokarmu..."
     Co myśleć na temat wymykających się z rąk kapłana hostii, spożywanych przez Martę bez połykania? Wbrew pozorom dziwaczności, zjawisko to potrafi wiele powiedzieć na temat wzajemnej relacji Marty i Chrystusa. Weźmy pod uwagę fakt, że Jezus pozostał w Eucharystii ze swego nieskończonego pragnienia zjednoczenia się z człowiekiem w miłości. Dla każdego, kto rozpoznaje w hostii żywą obecność Boga, przychodzącego jedynie z miłości - moment, poprzedzający przyjęcie Komunii św. jest momentem gorącej tęsknoty. Otóż, jest to tęsknota dwóch osób i dwóch serc: Serca Bożego i serca ludzkiego, które nawzajem ku sobie się wyrywają. Hostia, wyrywająca się z rąk kapłana, to przecież sam Chrystus, dążący w pośpiechu na spotkanie ze stworzeniem, które umiłowało Go ponad wszystko i oczekuje na Niego z wielką tęsknotą. Radość człowieka z przyjmowania Komunii św. wypływa stąd, że jest to najpierw radość samego Boga. Dusza wie o tym, że Bóg niezmiernie się raduje, mogąc w niej zamieszkać. Skoro Bóg jest nieskończony, więc i Jego radość jest bez granic. Skoro Bóg nieskończenie raduje się we mnie -jak wielka powinna być więc moja radość! W ostateczności, duchowe szczęście Marty wynikało z jej doświadczenia Boga, jako Boga niezmiernie szczęśliwego w jej duszy! Jest to jedyny rodzaj szczęścia, o które nie potrzeba się bać, że się je utraci. Gwarancją jego trwałości jest nieodwołalna miłość Boga i Jego niegasnące pragnienie uszczęśliwienia swych stworzeń. Jedyna przeszkoda istnieje po stronie człowieka, a tkwi ona w wygasaniu wiary, które prowadzi do zaniku miłości, a w ostateczności - do grzechu. Skoro więc początkiem prawdziwej radości jest radość Boga, który zamieszkuje w kochającej Go duszy - więc nie trudno pojąć, dlaczego jedynym staraniem Marty było wzrastanie w prawdziwej miłości. Jeśli potrafiła znosić swoje cierpienie bez buntu i zgorzknienia, to tylko dlatego, że w przeróżnych cierpieniach widziała największą szansę na postęp w miłości. Co więcej: pragnąc obarczyć się cierpieniami innych, a zwłaszcza grzeszników - pragnęła żyć miłością najtrudniejszą, czyli najbardziej bezinteresowną, nie lękającą się ponieść ofiary za innych. Taka miłość właśnie najbardziej upodobniła Martę do Chrystusa, czego wyrazem były stygmaty Męki, jakie na sobie nosiła. Marta - egoistka, szukająca za wszelką cenę szczęścia? Masochistka - ponieważ nie bała się heroicznie podjąć cierpienia innych? Jeśli tak, to jak wówczas wytłumaczyć fakt, że ta sama Marta zapalała w innych iskrę radości i szczęścia?
     Żyć przez Pięćdziesiąt lat o samej Komunii św. - to niewątpliwy cud. Ale skłania on do refleksji na temat cudu zupełnie niewypowiedzianego, jakim jest nowe życie, które rodzi się w nas dzięki Eucharystii. Okaże się ono w całej pełni przy Zmartwychwstaniu, gdy spełni się obietnica Jezusa: "Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, nie umrze, lecz będzie żył na wieki". Aż do tego czasu, skarb życia wiecznego, poczętego z Eucharystii, będziemy przeżywali w samej wierze. Lecz wygląda na to, że i poprzez "znak" Marty Jezus pragnie wzmocnić naszą wiarę. W znaku tym niejako "zmysłowo" dotykamy prawdy, że Eucharystia - że sam Bóg jest jedynym i wystarczającym źródłem ludzkiego istnienia. Nie potrzeba wam innego pokarmu, kiedy Ja sam was karmię moim Ciałem - zdaje się On mówić. W istocie rzeczy, z eucharystycznych przeżyć Marty wydobywa się orędzie samego Jezusa: Abyście wierzyli, że nie ziemski pokarm i napój, lecz tylko moje Ciało i Krew dadzą wam prawdziwe życie. Któż wzgardziłby tym szczególnym zaproszeniem dc wiary? Któż nie potrzebowałby jej wzmocnienia w atmosferze powszechnego "bzika" na punkcie materialnej troski o ciało?


ks. Andrzej Trojanowski TChr


Publikacja za zgodą redakcji

nr 1-2/2000